Dzień 25 czerwca roku 2011 na stronie „Kalendarza Rodziny Wileńskiej” został opatrzony kartką poświęconą Jubileuszowi Zbigniewa Markowicza, który w tym dniu obchodziłby swoje 60-lecie. Publikacja rozpoczyna się od słów: „Trudno dziś sobie wyobrazić redakcję »Kuriera Wileńskiego« bez Zbyszka Markowicza”. Pisząc te słowa autorka nie mogła przypuszczać, że staną się one prorocze.
Zbyszka nie ma… Odszedł. Nagle. Jeszcze z wieczora był w redakcji, w której przepracował ponad 35 lat. Jak to miał w zwyczaju, do każdego podszedł, każdemu miłe słówko powiedział, z każdym podowcipkował, zapytał o zdrowie. Nazywaliśmy go pieszczotliwie Zbyszek, Zbyszeczek, a co najbardziej z nim zaprzyjaźnieni — Słoneczko, bo naprawdę był taki pogodny, taki uśmiechnięty, taki niekonfliktowy, taki przyjacielski. Umiał podzielić się z innymi swą radością, a co najważniejsze — wysłuchać każdego, pocieszyć.
Zmarł w Wielki Piątek, dniu będącym dniem największych łask dla wiernych, kiedy to Bóg puka do naszych drzwi i do naszych serc. Do Zbyszka zapukał inaczej…
Przyszedł do „Czerwonego Sztandaru” mając za sobą ukończoną Wyższą Szkołę Muzyczną im. Tallat-Kelpszy oraz pracę na posadzie dyrektora Domu Kultury w Podbrodziu, mieście lat jego dzieciństwa, młodości. Tu poznał Leokadię, która została jego żoną, matką jego dzieci — Bożenki i Olusia, bo tak zdrobniale, tak pieszczotliwie ich nazywał. Jakże ich kochał i jakże im się udzielał, łącząc pracę w „Czerwonym Sztandarze”, w charakterze zastępcy sekretarza odpowiedzialnego, z obowiązkami szczęśliwego i bardzo troskliwego ojca.
Praca w sekretariacie w latach sowieckich była bardzo trudna, czasami w dni zjazdów jej godziny przeciągały się długo w nocy. Nigdy nie zawiódł.
A potem przyszły inne lata, w tym samym, ale pod innym już tytułem piśmie — „Kurierze Wileńskim”. I tu Zbyszek nie tylko się nie zagubił — wręcz odwrotnie — odnalazł w rzeczywistości siebie, zostając jakże świetnym promotorem naszego pisma, a faktycznie jego menedżerem. W stopce redakcyjnej: kierownik działu promocji.
I tu Zbyszek pokazał, na co Go naprawdę było stać. To dzięki Jego staraniu konkursy „Polak Roku”, „Dziewczyna „Kuriera Wileńskiego” stały się tak prestiżowymi imprezami, nie tylko na skalę krajową, bo wybory „Dziewczyny „Kuriera Wileńskiego” jednocześnie zostały wyborami najpiękniejszej Polki Litwy.
A liczba finalistów konkursu dziecięcego „Moje dziecko w obiektywie” — tak ciepłego, tak serdecznego — rozrastała się wraz z wiekiem dziennika. Umiał znajdywać coraz to nowych sponsorów i ich zjednywać, nie tylko jako darczyńców imprez, ale jako przyjaciół, którzy byli z Nim w Jego ostatniej podróży…
Nigdy nie zapomnimy chwil, kiedy Zbyszek przywdziewał strój św. Mikołaja i z worem drobnostek, kupionych w większości za własne pieniądze — przychodził pozdrowić każdego kolegę redakcyjnego.
Był „kurierowcem” nie tylko z obowiązku, ale i z porywu serca. Na swej czarnej, dumnie noszonej teczce, z którą codziennie przychodził do pracy, miał dużą nalepkę: „Kurier Wileński”. Ale gdyby go nawet i nie było, to w każdym polskim przedszkolu, w każdej szkole, w każdej instytucji, którą z racji na pracę odwiedzał — wiedziano, że Markowicz pracuje w jedynej codziennej polskiej gazecie na Litwie.
Ileż to razy wracając z jakiejś instytucji proponował nam tematy, zawsze prosząc tak delikatnie, tak łagodnie, że nawet jeżeli ktoś z nas był bardzo zajęty – nie umiał Zbyszkowi odmówić, bo wiedział, że robi to nie dla siebie, a dla „Kuriera”. A potem jakże się cieszył i zawsze dziękował, kiedy publikacja o tym człowieku się ukazała.
Był tak koleżeński, że potrafił nawet zbiec na kilka godzin z łóżka szpitalnego, by być z przyjaciółmi, kiedy mieli jakąś szczególną okazję.
Nic więc dziwnego, że pożegnać się z Nim przybyło tak dużo ludzi — bo On kochał ludzi i dla każdego w swym sercu miał miejsce.
Jego przeogromne i stargane już życiem serce nie wytrzymało. Diagnoza lekarska: zawał.
Nikt z nas nie mógł w to uwierzyć. Przekazywaliśmy tę wiadomość w nadziei, że może się okazać omyłką. Niestety, był to straszny fakt…
Od kilku dni biurko Zbyszka jest puste.
Jest jednak z nami. Przy wejściu do redakcji wita nas Jego zdjęcie przepasane czarną wstęgą. Pali się znicz, będący jednocześnie przypomnieniem, że tym ciepłem, które potrafił zapalić w sercu każdego kogo znał, będzie ich nadal ogrzewać.
Pozostawił w smutku już dorosłych, ale zawsze potrzebujących Ojca dzieci, wnuków — Oskarka i Glorię, całą Rodzinę, z którą miał zasiąść do stołu wielkanocnego.
Za życia nie zdążamy czasami podziękować należycie dla ludzi nawet bardzo lubianych, takich, do których należał nasz Kolega redakcyjny, więc każdy z nas robi to teraz, kiedy Ciebie, Zbyszku, już nie ma, ale wciąż jesteś z nami…
W imieniu wszystkich kolegów redakcyjnych
Helena Gładkowska