Więcej

    Odznaczenia dla matki Polki z okazji Dnia Matki

    Czytaj również...

    Janina Staszewska i jej trzy córki Fot. Marian Paluszkiewicz
    Janina Staszewska i jej trzy córki Fot. Marian Paluszkiewicz

    Tradycyjnie, już od 1928 roku, na Litwie Dzień Matki obchodzony jest w pierwszą niedzielę maja. Z tej też okazji głowa państwa każdego roku odznacza medalem państwowym zasłużone, wielodzietne matki. W tym roku wysokie odznaczenia państwowe otrzymało 40 wielodzietnych matek. Wśród nich w tym roku znalazła się także Polka, 90-letnia Janina Staszewska z rejonu wileńskiego, która została odznaczona przez prezydent Litwy Dalię Grybauskaitė medalem „Za zasługi dla Litwy”.

    Janina Staszewska urodziła jedenaścioro dzieci, sześć córek i pięciu synów. Dzisiaj najstarszy syn Jan ma już 71 lat, a najmłodsza córka Walentyna — 50 lat. Pani Janina doczekała 21 wnuków i 12 prawnuków. Całe życie zajmowała się dziećmi i gospodarstwem.
    Janina Staszewska posiada już order macierzyństwa, order „Macierzyńska Sława”, złoty medal „Mat’ Gieroinia”, a w tym roku otrzymała order od prezydent.

    Na uroczystym przyjęciu w pałacu prezydenckim pani Janinie towarzyszyli cztery córki, wnuk, dwie wnuczki i prawnuczka Karina.
    — Dawniej życie rodzinne wyglądało zupełnie inaczej niż obecnie. Kiedyś nie było nic dziwnego, że w rodzinie jest dziesięcioro czy więcej dzieci. Zdarzało się, że ktoś zapytał, po co mi tyle dzieci, ale ja wtedy nie milczałam. Dla mnie każde dziecko to dar Boży i nigdy nawet nie pomyślałam, że to piąte, siódme, jedenaste dziecko. Z mężem na każde czekaliśmy z wielką miłością. Nie wyobrażam, jak maleństwo może być niechciane — opowiada nam Janina Staszewska.
    Jak mówi, chociaż nieraz było bardzo trudno, ale zawsze czuli się szczęśliwi. Nigdy nie żałowali, że mają tak dużą rodzinę. Dla nich to prawdziwe szczęście i sens ich życia.
    Pani Janina stwierdziła, że obecne młode mamy nie mają tak ciężko w życiu, jak jej pokolenie. Pamięta nieustanne pranie pieluch, noszenie wody ze studni i stanie przy piecu, aby ugotować jedzenie dla rodziny. Dodała też, że dzisiejsze mamy nie są w stanie zrobić tylu rzeczy, co ona wykonywała sama ponad kilkadziesiąt lat temu. Ma jednak satysfakcję z tego, że dzisiaj jej rodzina jest tak duża.
    — Różnie bywało. Były takie dni, że nie mieliśmy chleba, wtedy robiłam coś z ziemniaków, ale dzieci głodne nigdy nie były. Kochałam i kocham je wszystkie. Nasza rodzina była bardzo dobra. Czas tak szybko mijał, że nawet nie zauważyłam jak wyrosły i wyruszyły w świat — mówi kobieta czule patrząc na córki.

    Janina Staszewska posiada już order macierzyństwa, order „Macierzyńska Sława”, złoty medal „Mat' Gieroinia” a w tym roku otrzymała order od prezydent Fot. Marian Paluszkiewicz
    Janina Staszewska posiada już order macierzyństwa, order „Macierzyńska Sława”, złoty medal „Mat’ Gieroinia” a w tym roku otrzymała order od prezydent Fot. Marian Paluszkiewicz

    Jak mówi, jej mąż był bardzo dobry. Nigdy nie podniósł głosu na żonę, był bardzo tolerancyjny. Bardzo kochał dzieci.
    — Za mąż wyszłam bardzo wcześnie, miałam 16 lat, a mąż był o 8 lat starszy. To była wielka miłość. Romuald, mój wtedy jeszcze przyszły mąż, chodził prosić księdza, żeby zmienił moją datę urodzenia. Musiałam być starsza, żeby stanąć na ślubnym kobiercu. Ślubu nam udzielił śp. ksiądz Józef Obrembski — opowiada.
    Rodzina Staszewskich posiadała ziemię. Wszelkiego rodzaju święta czy uroczystości były bardzo hucznie obchodzone w ich domu. Wprawdzie życie było skromniejsze, lecz ciepło i miłość można było poczuć w ich domu. Dzieci czuły opiekę oraz troskę swoich rodziców. Każdy dbał o siebie nawzajem, także w czasie choroby. Domownicy pomagali sobie, jak mogli, w różnych sytuacjach życiowych.
    — Troje dzieci rodziłam w domu, inne już w szpitalu. Prałam w sadzawce na tarze pieluchy, szyłam dzieciom ubranka, robiłam masło, piekłam chleb, zajmowałam się gospodarstwem. Późnym wieczorem, gdy już padałam z sił, śpiewałam dzieciom kołysanki przed snem. A dla swojego męża byłam szalenie kobieca w chustce na głowie i w fartuchu — opowiada szczerze uśmiechając się kobieta.
    Pani Janina dzieci karmiła piersią tak długo, jak miała pokarm, a potem dostawały mleko prosto od krowy. Jak podrosły, jadły chleb z masłem, skwarki, czyli wszystko, co było w domu. Na wpół żartem starsza pani mówi, że wtedy jej dzieci nie miały alergii, a lekarze nie straszyli, że będą otyłe.

    — Cieszę się, że mam tak liczną rodzinę. Kiedy przyjeżdżają na urodziny i święta, dom jest pełen gwaru i radości. Przy stole zasiada wtedy około trzydziestu osób. Zawsze pamiętają o Dniu Matki, a ja trochę w ukryciu popłakuję… ze szczęścia — zaznaczyła Janina Staszewska.
    — Moje szczęście, to moje dzieci. Zawsze były dobre, a dzisiaj — co ważne — ze wszystkich jedenaścioro jestem dumna — podkreśliła nasza rozmówczyni skrycie wycierając łezkę szczęścia.
    Państwo Staszewscy swoje dzieci uczyli tolerancji, poszanowania dla ludzi odmiennych przekonań. Wbijali im zawsze do głowy, że wrogość albo pogarda dla innego człowieka ze względu na jego rasę, pochodzenie, przekonania religijne albo poglądy jest grzechem śmiertelnym przeciwko przykazaniu miłości bliźniego. W ich domu było nie do pomyślenia, żeby powiedzieć o kimś „ten parszywy Żyd”. Ta nauka została im na całe życie.
    — Rodzice byli bardzo tolerancyjni. Nigdy nas nie krzywdzili. W domu zawsze panowały miłość i szacunek. Mama i ojciec bardzo się kochali, niestety, w 2001 roku tatuś odszedł z tego świata. Gdy tatuś zachorował, zabrałam go do siebie, żeby należycie nim zaopiekować się. Do ostatnich chwil przypominał wspólnie spędzone lata z mamą, każdego z nas kochał i o każdego dbał. Jesteśmy im za wszystko bardzo wdzięczni — mówi Jadwiga Piskułowa, córka Janiny Staszewskiej.

    Wyższego wykształcenia nikomu z dzieci nie udało się zdobyć. Niestety, w tamte czasy rodzice nie mogli im na to pozwolić, ponieważ nie było takiej możliwości materialnej. Natomiast zapewnili, żeby każdy z nich zakończył szkołę i uzyskał fach. W tamte czasy nie każdy mógł sobie nawet na to pozwolić.

    W ich rodzinie zawsze panowały miłość i szacunek Fot. archiwum rodzinne
    W ich rodzinie zawsze panowały miłość i szacunek Fot. archiwum rodzinne

    — Ja jestem drugim dzieckiem i wszystko bardzo dobrze pamiętam. Gdy byłam jeszcze malutka, rodzicom było bardzo ciężko. Byli młodzi, mieli trochę swojej ziemi, na której bardzo ciężko harowali. Wtedy jeszcze nie mieli konia, więc pożyczali u sąsiadów, ale za to musieli we dwójkę przez dwa dni na ich gospodarstwie odpracować — wspomina pani Jadwiga.
    Mieli swój własny domek, ale za czasów stalinowskich musieli płacić ogromne podatki, a wtedy już mieli trójkę dzieci. Niestety, nie mogli wypłacić, toteż wszystko zostawili i z trójką dzieci wyruszyli w świat. Koczowali po świecie. Mieszkali w różnych miejscowościach, ale mimo tych trudności ich rodzina ciągle rosła i tak naprawdę byli szczęśliwi!
    — W tamte akurat czasy wielu ludzi wyjeżdżało do Polski, dlatego też było dużo wolnych pomieszczeń. Los nas zarzucił do Galwininek, gdzie w jednym z wolnych domów zamieszkała nasza rodzina. Wtedy jeszcze nie należeliśmy do kołchozu, toteż nie mogliśmy trzymać nawet krowy, były ciężkie czasy. Po jakimś czasie rodzice wstąpili do kołchozu, wtedy otrzymaliśmy już swój własny domek i mogliśmy trzymać krowę — mówi Jadwiga Piskułowa.

    Jak twierdzi, rodzice bardzo się kochali. Ojciec był pracowitym człowiekiem, a mama wspaniałą gospodynią. Na szczęście w domu zawsze było coś do jedzenia. To była zasługa mamy, ona zawsze dbała o to, aby dzieci nie były głodne. Chociaż czasami rodzice sami odczuwali głód. Oczywiście w domu nigdy nie przelewało się. Czasami jedli bardzo smacznie, a czasami, tylko żeby nie czuć głodu.
    — Nie wiem jak, ale mama umiała zrobić tak, że na każde święto w domu mieliśmy bardzo smacznie nakryty stół. W niedzielę w naszym domu był taki zwyczaj, że mama piekła bliny. Takie smaczne… Największym deficytem w domu zawsze był chleb. Mama zawsze gotowała dwa olbrzymie gary jedzenia i każdy otrzymywał kromkę chleba. Nie najadaliśmy się do syta bo nie starczało, bardzo szybko czuliśmy głód zwłaszcza chłopcy — opowiada kobieta czule patrząc na swoją mamę.

    Jak mówi, we wsi wtedy nie było w sklepach chleba. Po chleb trzeba było jechać do Wilna.
    — Pamiętam mama, żeby kupić chleb, musiała coś sprzedać. Toteż nazbiera jajek, jagód, szczawiu i wiezie do miasta, tam to sprzeda i za te pieniążki kupi chleba. Biedna, kilka kilometrów w torbach niosła co najmniej kilkanaście bochenków chleba, latem spotykaliśmy ją. Natomiast zimą to już sobie radziła sama. Ale wtedy to była uciecha — na święta i powrót mamy z miasta zawsze czekaliśmy z niecierpliwością, bo właśnie wtedy mama robiła coś smacznego do jedzenia i był prawdziwy bal — uśmiechając się wspomina pani Jadwiga.
    Jak mówi, ojciec pracował w kołchozie, a mama zajmowała się dziećmi i gospodarstwem domowym. Rodzice bardzo kochali dzieci i dawali im to odczuć. Mama bardzo opiekowała się nimi, oczywiście nikt na nich nie dmuchał, ale nie byli ani bici, ani krzywdzeni. Mama bardzo kochała malutkie dzieci, gdy tylko usłyszy płacz — od razu biegła.

    Na uroczystym przyjęciu w pałacu prezydenckim pani Janinie towarzyszyli jej cztery córki, wnuk, dwie wnuczki i prawnuczka Karina Fot. Robertas Dačkus
    Na uroczystym przyjęciu w pałacu prezydenckim pani Janinie towarzyszyli jej cztery córki, wnuk, dwie wnuczki i prawnuczka Karina
    Fot. Robertas Dačkus

    — Gdy myślę o tym wszystkim co dla nas robiła mama, to łzy mi  napływają do oczu. Oni byli najwspanialszymi rodzicami na świecie. Mimo pracy i obowiązków domowych, starali się poświęcić swoim pociechom jak najwięcej czasu, nie oszczędzali się. To skarb mieć takich rodziców — twierdzi Jadwiga Piskułowa.
    Największym skarbem, który dali im rodzice, to wiara. Wiara nadaje sens nawet cierpieniom i niepowodzeniom, które towarzyszą w całym życiu.
    — W naszym domu zawsze było miejsce i czas na modlitwę. Gdy już była duża rodzina, siadaliśmy wszyscy razem do stołu, ojciec żegnał się, a potem my. W czasie jedzenia ojciec zabraniał wszelkim rozmowom. Każdy z nas miał swój talerz i swoją łyżkę, każdy też miał swoje miejsce przy stole — zaznaczyła kobieta.

    Dzisiaj Janina Staszewska mieszka ze swoją córką Danutą Urkiel.
    — Już 12 lat mama mieszka ze mną. Jest chorą osobą i potrzebuje ciągłej opieki. W opiece pomagają mi moje siostry i moja córka Julia, bo sama nie dałabym rady. Bywa różnie, czasami wiem, że ją coś boli, ale ona tego nie powie. Nigdy na nic nie skarży się. Podziwiamy ją. Jestem szczęśliwa, że pochodzę z dużej rodziny — powiedziała Danutą Urkiel.
    Jak mówią dzisiaj córki, za dobro i miłość, które dała im ich kochana mama, nisko się kłaniają i dziękują z okazji Dnia Matki.
    — Dziękujemy Ci, mamo, z całego naszego serca za każdy dzień, w którym jesteś przy nas. Życzymy Ci, mamo, nieschodzącego uśmiechu z twarzy, dużo zdrowia, radości i pogody ducha. Szczęścia, na które chyba nikt bardziej jak Ty, nie zasługuje. Szczególnie po tym wszystkim, co dla nas zrobiłaś. Kochamy Cię, mamo, i modlimy się każdego dnia o Twoje zdrowie i szczęście! — życzą dzieci Janiny Staszewskiej.

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Barbara Misiun: „Św. siostra Faustyna jest dla mnie niedoścignionym wzorem”

    — Lektura „Dzienniczka” towarzyszy mi od dawna. Jego treść rezonuje z moją duszą, zachwyca mnie, krzepi i dodaje odwagi. Zapragnęłam przedstawić orędzie Miłosierdzia Bożego wszystkim, którzy go jeszcze nie poznali lub zapomnieli o nim. Wiara ma to do siebie,...

    Przedwojenny symbol walecznych kobiet powrócił do dawnej świetności

    — Ten sztandar kiedyś był stracony. Podczas pierwszej wojny światowej został on wywieziony do Polski. Osoba, która prawdopodobnie wywiozła ten sztandar i przechowywała go, mieszkała w Polsce u gospodarzy w gospodzie. Następnie, gdy ta osoba wyjechała z tej gospody...

    Szef Litewskiego Związku Teatralnego: „Teatr musi wywierać wpływ, szokować ludzi”

    — Ludzie chętnie chodzą do teatru, liczba spektakli jest ogromna. Ponieważ nie ma kontroli, wszystkie sztuki, które powstają, są pokazywane, ich wartość artystyczna jest również bardzo różna. Jedna może być pokazywana, a druga nie powinna być pokazywana. Kiedyś mówiono,...

    Św. Józef przychodzi do takiego biedaczka jak ja i mówi: Nie bój się!

    Honorata Adamowicz: Jak narodził się pomysł na film „Opiekun”? Dariusz Regucki: Tak naprawdę nie miałem żadnych osobistych doświadczeń związanych z postacią św. Józefa ani mistycznych uniesień. Propozycję dostałem od producenta, Rafael Film. Dopiero podczas pracy nad scenariuszem zacząłem odkrywać naszego...