Więcej

    Silna-słaba „siłaczka” z Jawniun

    Czytaj również...

    Cała rodzina w komplecie. Zdjęcie sprzed pięciu laty
    Cała rodzina w komplecie. Zdjęcie sprzed pięciu laty

    Radna samorządu rejonu szyrwinckiego, prezes szyrwinckiego rejonowego oddziału Związku Polaków na Litwie, założycielka i stały kierownik zespołu „Czerwone Maki” — wszystko to o niej — kobiecie, która ma siły i na dom, i na rodzinę, i na powyżej wymienione obowiązki. Wielu zapewne się zdziwi, jak wszystko to można połączyć, jak jej się udaje, jak gdyby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale tylko ona jedna doskonale wie, ile trzeba dołożyć starań, by ten nakręcony od lat „zegarek” działał.

    Wszystko to o niej, Stefanii Tomaszun, z domu Orszewska, której dzieciństwo przypadło na trudne lata wojny oraz powojenne. Dlatego do wygód i rozpieszczania nie nawykła. O jakim zresztą mówić rozpieszczaniu — w rodzinie dziewięcioro dzieci.

    — Rodziły się i umierały jedno po drugim — lata były chłodne, głodne — mówi Stefania. — Nic więc dziwnego, że z tej dziewiątki, czwórka nas tylko została. A ja też straciłam siostrę bliźniaczkę. Miała tylko trzy tygodnie. Coraz częściej z biegiem lat zaczynam się zastanawiać, jaka byłaby, gdyby żyła.

    Stefania i Leonard na swej rodzimej posesji<br>Fot. Marian Paluszkiewicz
    Stefania i Leonard na swej rodzimej posesji
    Fot. Marian Paluszkiewicz

    Mam na szczęście dwie siostry — starszą Władysławę i młodszą Walerię — obie emerytowane nauczycielki — kontynuuje rozmówczyni.

    Dom rodzinny Stefanii był w Uliczełach, które znajdują się w rejonie szyrwinckim. Tam na świat przyszła w rodzinie Stefanii i Franciszka Orszewskich. Była piątym kolejno dzieckiem. W domu się nie przelewało, ale był to dom pełen miłości rodzicielskiej, pełen patriotyzmu, pełen wiary.

    Ojciec, żołnierz Wojska Polskiego, doskonale rozumiał, jaką wartością jest nauka, wykształcenie, więc w rodzinie państwa Orszewskich zawsze były książki, a kiedy na Litwie zaczęła się ukazywać polska gazeta codzienna „Czerwony Sztandar” — to oczywiście od razu trafiła też do tego domu.

    — Mój ojciec nie miał głowy do interesów, ale był to człowiek bardzo religijny, lubiący śpiewać. Więc zawsze z rana były śpiewane godzinki — wspomina Stefania. — Kiedy przed kilkoma laty wybrałam się na pielgrzymkę do Izraela, której przewodniczył ksiądz Wojciech Górlicki, to mogłam mu towarzyszyć w ich śpiewaniu, bo doskonale je pamiętałam.

    Gdy obchodzono święta doroczne — były odpowiednie melodie, kolędy, a na co dzień ojciec śpiewał pieśni legionowe — „My, Pierwsza Brygada”, „Przybyli ułanie”, „Rozkwitają pąki…” i in., które wraz z kolegami z okresu wojny śpiewał w Wojsku Polskim. Dlatego i dla nas te piosenki są jak gdyby święte — tak pieczołowicie przechowujemy je w sercach i staramy się dla dzieci, wnuków przekazać — mówi moja rozmówczyni.

    Moje dzisiejsze spotkanie z bohaterką tej publikacji jest dla mnie szczególnie wzruszające — obie pochodzimy z tych samych stron. Łączy nas szkoła początkowa w Antonajciach, która na owe lata tam była, w której zarówno ona, jak i ja uczyłyśmy się pierwszych liter. Ale Stefania o kilka lat wcześniej do szkoły przyszła i litery musiała poznawać litewskie, bo klas polskich nie było.

    — Przyprowadziła mnie starsza siostra Władzia i tu dla mnie prawdziwy szok: nic, a nic nie rozumiem, co nauczycielka mówi. Języka litewskiego dotąd nie słyszałam, bo nie było go ani w Antonajciach, ani w mych rodzinnych Uliczełach, ani w Jodzie, ani w Szawlach… Litwinów tu nie było. Sami Polacy. Podobnie czuły się inne dzieci. Dlatego, kiedy w roku 1953 w Antonajciach została otworzona szkoła polska — wszyscy odetchnęliśmy z ulgą i nauka dalej poszła bardzo łatwo. Tu cztery klasy ukończyłam, a już do piątej musiałam iść dalej do Borskun, do których, aby dojść, kiedy rozlewała się rzeka Musa, trzeba było pokonać osiem kilometrów.

    I dlatego, gdy potem wiele lat pracowałam, jako nauczycielka to nie mogłam i nie mogę nadal zrozumieć takiego np. usprawiedliwienia: nie byłam w szkole, bo autobus nie przyjechał. A do pokonania był np. kilometr drogi. To zupełnie inna młodzież, ale i czasy inne — mówi Stefania.

    Jakże inna była jej droga do wykształcenia. Zawsze była chętna wiedzy, pracowita, ambitna, ale sama musiała o swej przyszłości myśleć. Kiedy ukończyła siedem klas w tychże Borskunach, do wyboru miała tylko jedyną Szkołę Pedagogiczną w Nowej Wilejce. Ale zaskoczyła ją informacja: w tym roku grupy nie będzie.

    Cóż było robić, poszła uczyć się fachu do krawcowej Julii Matulańcowej. Tu przez rok nie tylko się uczyła szyć, ale i pomagała we wszystkich pracach.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    A potem jeszcze na rok naukę z tej samej przyczyny i braku grupy odłożyła. Wybrała pracę w klubie-czytelni we wsi Kłaniańce, a kiedy klub stamtąd przenieśli do wsi Joda — to i ona tam przeszła pracować.

    Sama się nie chwali, ale doskonale wiem, że praca w klubie, to jest to, co tak bardzo dla niej pasuje, bo to nie jest tylko zajęcie, ale dosłownie pasja, którą żyje i umie tym zapałem podzielić się z innymi. Kierownictwo widząc, jak młoda dziewczyna tryska energią i pomysłami, skierowało ją do większego i na owe czasy nowoczesnego Domu Kultury w Jawniunach — osiedla, które szybko się rozwijało, ponieważ wiele ludzi przenosiło się tu, bliżej szosy, bo ich domy podległy melioracji. Zresztą dobre połączenie z Mejszagołą, Szyrwintami oraz stosunkowo niedaleką odległością od stolicy (ponad 30 kilometrów) to wszystko sprawiło, że Jawniuny zaludniały się nowymi mieszkańcami, którzy chcieli być bliżej Wilna.

    To, że ona tu się zadomowiła — to już sprawa męża Leonarda, rodzimego mieszkańca tej wsi.

    Leonard, z wykształcenia zootechnik, pochodzący z porządnej pracowitej, zamożnej rodziny, umiał tak się koło Stefanii zakręcić, że na ślubnym kobiercu stanęli. Mimo że, jak żartuje, czas był bardzo nieodpowiedni. Wszak była studentką Wyższej Szkoły Muzycznej im. Tallat-Kelpљy i już mało brakowało do ukończenia tej uczelni. Ale młodość ma swoje prawa.

    I tak oto pewnej niedzieli roku 1967 w mejszagolskim kościele pw. Wniebowzięcia NMP ksiądz prałat Józef Obrembski ogłosił zapowiedzi panny Stefanii Orszewskiej i kawalera Leonarda Tomaszuna. A po kilku tygodniach odbył się ślub młodej pary — jak i przystało — na dwie strony, z orszakiem asysty…

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Po ślubie młodzi zamieszkali w domu rodzinnym Leonarda. W tym samym, ale jakże teraz zmienionym – Stefania i Leonard dobudowali go, rozszerzyli, upiększyli, wypucowali.

    — Nasze początki były o wiele skromniejsze — przypomina Stefania. — W jednym końcu domu mieszkał brat Leonarda — Henryk, bratowa, troje dzieci. W drugiej połowie my, młodzi i mama Leonarda.

    Dzieci — to powód dumy każdej matki, ale w przypadku Stefanii szczególny, bo są wyjątkowo pracowite, ambitne. Darek urodził się w 1968, trzy lata później Jarosław, a po pięciu latach córka Edyta. Każde dziecko chciane, każde oczekiwane, każde ukochane.
    Ale zbytnio nierozpieszczane, bo jak wspomina moja rozmówczyni, był to dla niej bodajże najtrudniejszy okres. Szczególnie kiedy na drugim roku studiów (Stefania wstąpiła na wydział historii Instytutu Pedagogicznego) urodziła się córeczka.

    — Było niesamowicie trudno, czasami myślałam, że nie wytrzymam — małe dziecko, nauka, synowie też potrzebowali uwagi. Mąż pracował. Musiałam dosłownie ścisnąć zęby, aby wytrzymać i wyższe wykształcenie zdobyć. Sześć lat nauki na wydziale zaocznym — przy tym w języku litewskim, który na owe czasy dosyć słabo znałam. Dojazdy na sesje do Wilna, praca w szkole – przypomina ten okres Stefania. A po chwili milczenia dodaje: „Ale jednak upragniony dyplom zdobyłam”.

    Rzeczywiście droga była niełatwa. Świadectwo dojrzałości zdobywała w języku rosyjskim w Mejszagole. Planowała, że wstąpi do Instytutu Pedagogicznego. Ale przeszkodziło jej wesele, na które zaproszona była w charakterze swata. Doniesiono na jedną z asystentek, że była w kościele i która była sekretarzem organizacji komsomolskiej, ale też podpadła również Stefania. Straciła pracę w Jawniuńskiej Szkole.

    Sama to tak dziś przypomina.

    — Otwarcie mi powiedziano: „Napisz podanie, a za kilka lat jak trochę się uspokoi, to wrócisz”.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Tak też zrobiła. Takie to były czasy…

    Ale do szkoły w Jawniunach oczywiście wróciła. Miała tu lekcje — najpierw muzyki, a potem kiedy dyplom historyka zdobyła, to historię dla dzieci z klas polskich (dopóki były) i dla litewskich prowadziła.

    Muzyka to zawsze była w jej życiu. Z upływem czasu nie tylko w szkole.

    Kiedy nadeszły lata odrodzenia na Wileńszczyźnie i jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać polskie zespoły artystyczne.

    — Przyjechał do nas do Jawniun zespół „Mejszagolanie”. Taki duży, zgrany — mówi Stefania. – Jakże chciałam w nim uczestniczyć. Ale swoje marzenia trzeba było poskromić — wszak odległość z Jawniun do Mejszagoły wynosiła osiem kilometrów, a na próby musiałabym dojeżdżać. A przecież czasu tego za dużo nigdy nie było. Dom, rodzina…

    Dlatego wybrałam wariant „łatwiejszy” – żartuje moja rozmówczyni. – Zdecydowałam, powołajmy swój zespół. Tak powstały „Czerwone Maki”.

    O zespole zarówno sama Stefania, jak też każdy z mieszkańców tego osiedla, rejonu, ba, Wileńszczyzny i w wielu miejscowościach Polski może powiedzieć same superlatywy. Jest wizytówką całego rejonu, broniąc jego barw na festynach, przeglądach, zbierając brawa i nagrody.

    Były różne okresy, zmieniali się członkowie. Nie ma już wspaniałych weteranów – Supranowicza, Brażysa, Bylińskiego, nie ma Marii Grydziuszko, ale każdy nowy, kto tu przychodził, przesiąkał werwą, świeżością. Zostawał ujęty słowami tak bliskimi jego sercu, które tworzyła w wielu wypadkach rodzona siostra Stefanii – Władysława Orszewska-Kursevičienė. Kierowniczka zaś dobierała muzykę.

    — „Czerwone Maki” sprawiły, że jeszcze na dalszą naukę się wybrałam. W Polsce wstąpiłam na kursy dyrygenckie i po pięciu latach jeszcze jeden dyplom zdobyłam – mówi Stefania.

    A przecież zawsze był to dom schludny, zadbany, był obok dobry i pracowity mąż, była trójka dzieci.

    Co robiła, że są tak ambitne, zdolne, że tyle osiągnęły? Aż się dziwi, że pytam ją o to i odpowiada:

    — Nic absolutnie nic, dzieci po prostu miały nasz przykład. Przykład, że wszystko trzeba osiągać stałą i sumienną pracą.

    Darek jest dyrektorem firmy szwedzko-litewskiej. Jego żona Rasa pracuje jako zastępca dyrektora do spraw administracji samorządu rejonu szyrwinckiego. Jarosław prowadzi biznes, a jego żona Rita jest posłanką na Sejm Litwy, córka Edyta, mimo młodego wieku, już wiele bardzo poważnych funkcji sprawowała. Ostatnio, gdy AWPL była w koalicji rządzącej — była wiceministrem oświaty Litwy.

    Troje już dorosłych wnuków — Arnold, student Uniwersytetu im. Giedymina, Gabriel, uczeń Mejszagolskiej Szkoły im. Obrembskiego, Jana, córka Rity i Jarosława wstąpiła w tym roku na filologię angielsko-francuską.

    Jest to nietypowa też rodzina, bo w polityce rej wiodą panie, ale ze strzelbą do lasu – to wyruszają już mężczyźni na czele z seniorem rodu — Leonardem.

    Rzadkie są tu chwile wytchnienia. Ale święta doroczne, jak i rodzinne są zawsze obchodzone. Gospodyni zdąży i na wyjazdy, i na delegacje. Przed kilkoma dniami z ramienia samorządu rejonu szyrwinckiego, którego jest radną, przewodniczyła delegacji do Polski. W najbliższym czasie ma szykować święto jesieni w rejonie. Ba, czy wszystkie prace wyliczysz. Bo dodać trzeba pisanie projektów, stałą pracę w klubie, działalność w Szyrwinckim Rejonowym Oddziale Związku Polaków na Litwie, w Jawniuńskim Towarzystwie Kultury Polskiej i in. Mniejsza lub większa codzienna działalność, bo przecież ktoś to musi zrobić.

    — Może już i czas byłoby się wyciszyć. Lata biegną… – mówi Stefania. Zamyśla się, a po chwili kontynuuje: – Ale mnie szkoda naszych ludzi, szkoda wszystko rzucić, aby nie poszło w zapomnienie. Doskonale pamiętam, jak trudno było wszystko rozkręcić, trudno tradycje zachować. Ale musimy zostawić ślad, że byliśmy i jesteśmy na tej ziemi. Przecież nasze „Czerwone Maki” – to jedyny polski zespół w rejonie szyrwinckim – mówi na zakończenie rozmówczyni.

    … Na pożegnanie z rąk gospodarzy otrzymuję miód. Jest szczególny. Pachnie kwiatami ze stron rodzinnych, stron, które ani na dzień nie porzuciła bohaterka dzisiejszej publikacji. Jest tu, by rodzinne tradycje pielęgnować, by maki kwitły w każdym sercu Polaka tu mieszkającego…

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Syty głodnego nie zrozumie

    Nierówność społeczna na Litwie kłuje w oczy. Na 10 proc. mieszkańców Litwy przypada zaledwie 2 proc. ogólnych dochodów, a na 10 proc. najbogatszych – 28 procent. Kraj nasz znalazł się w sytuacji krytycznej i paradoksalnej, i z każdym rokiem...

    Wzruszający wieczór poświęcony Świętu Niepodległości Polski

    Niecodziennym wydarzeniem w życiu kulturalnym Wilna był wieczór poświęcony Narodowemu Świętu Niepodległości, obchodzonemu corocznie 11 listopada dla upamiętnienia odzyskania po 123 latach przez Polskę niepodległości. Wieczór ten odbył się w Domu Kultury Polskiej w Wilnie. Mogą żałować ci, którzy w...

    Superodważni i uczciwi

    Trudno doprawdy zrozumieć człowieka, który cztery lata widzi niegospodarność, szafowanie pieniędzmi, skorumpowane stosunki między kolegami, widzi... i nic nie robi. Na nic się nie skarży, nie narzeka. Aż dopiero teraz, kiedy z tej „niewoli” się wydostał (a dokładnie wyborcy...

    Zamiast zniczy — piękna obietnica

    Minęły święta, a wraz z nimi cmentarze zajaśniały tysiącem migocących światełek naszej pamięci o tych, co odeszli, co byli dla nas tak bliscy. W przededniu Dnia Wszystkich Świętych Remigijus Šimašius, gospodarz Wilna wraz z liczną świtą urzędników, pracowników odpowiedzialnych za...