Więcej

    Nieprzyzwoicie żarłoczni

    Mimo że politycy na wszystkich szczeblach tak lubią mówić, że pieniędzy nie ma — to okazuje się, że pieniądze są. Przy tym duże — skoro chodzi o premie, usługi ekspertów, wojaże. Oczywiście dla ich potrzeb — poczynając od Sejmu, kończąc na ministerstwach i podległych do nich placówkach.

    Większość współczesnych pracujących nie ma nawet pojęcia, że takie słowo jak „premia” w dniu codziennym istnieje.
    Ale w tych instytucjach są one nadal. I to jakie!
    Prym w dziedzinie nagradzania w roku ubiegłym wiódł Wileński Uniwersytet, który na premie wydzielił 488 tys. euro, Ministerstwo Pracy i Opieki Socjalnej — 349 tys. euro, Departament Statystyki — 274 tysiące euro.
    Dobra pod tym względem jest też sytuacja w Ministerstwie Oświaty i podległych instytucjach. Na ten cel przeznaczono 262 tys. euro.
    Nie mniejsze sumy przeznaczone były dla wszelkiego rodzaju konsultantów i ekspertów.
    Na pierwszym miejscu uplasowało się Ministerstwo Energetyki — 7,3 mln euro, za nim Ministerstwo Rolnictwa — 470 tys. euro, Ministerstwo Finansów — 321 tys. Euro, Ministerstwo Kultury — 319 tys. euro.
    Wyliczankę można kontynuować. Tylko co to zmienia?
    A przecież jest takie proste wyjście: skoro pracownicy tych placówek potrzebują  tylu ekspertów, to chyba nic prostszego, jak wymienić na bardziej wykwalifikowanych.
    I nie trzeba będzie konsultantów, ekspertów — więc nie będzie wydatków na szkolenia i kursy doskonalenia.
    A już kto potrzebuje się dokształcać, to niech robi na swój koszt — przecież rodzice płacą za usługi korepetytora, jeżeli dziecko nie daje rady.
    To dlaczego za usługi takich „korepetytorów” płacimy my, podatnicy?