Więcej

    Ks. Tadeusz Żurawski: W sprawie Wołynia potrzeba ludzi pokornego serca

    Czytaj również...

    Ks. Tadeusz Żurawski od lat prowadzi w Łodzi pracownię witraży, gdzie powstały m. in. witraże do kościoła pw. św. Jana Bosko w Wilnie Fot. Marian Paluszkiewicz
    Ks. Tadeusz Żurawski od lat prowadzi w Łodzi pracownię witraży, gdzie powstały m. in. witraże do kościoła pw. św. Jana Bosko w Wilnie Fot. Marian Paluszkiewicz

    Spotkaliśmy się na zebraniu polskiej sekcji sybiraków, tuż po poświęcaniu witraży, które ks. Żurawski, salezjanin, zrobił w swojej pracowni w Łodzi do wileńskiego kościoła pw. św. Jana Bosko.

    Czy ma ksiądz coś wspólnego z Sybirem?
    — Pośrednio tak, mój ojciec był w łagrze. Gdyby nie wywózka na Sybir, prawdopodobnie zostałby zamordowany przez banderowców, tak jak jego bracia. Jestem z Wołynia, byłem świadkiem mordów — mówi ks. Tadeusz.
    Tadeusz Żurawski urodził się w Polanówce na Wołyniu. Jego rodzina osiedliła się tam po zakończeniu I wojny światowej, w 1922 r. Wśród jego wspomnień z dzieciństwa wiele jest tych związanych z wojną. Jednym z pierwszych jest przemarsz bolszewików jesienią 1939 roku, który widział jako 4-letnie dziecko. Padał deszcz, a kolumny wojsk szły na Polskę…

    Pierwsza tragedia w życiu rodziny wydarzyła się w 1940 r. — Pamiętam zapłakaną twarz mamy, to było w maju. Zapytałem: „Co się stało?” „Ojca wywożą na Sybir” — odpowiedziała — wspomina ks. Żurawski.
    Przed wywózką widział jeszcze przez kraty twarz ojca, na plebanii w Derażnem, zajętej przez NKWD. Ojciec był tak pobity, że trudno go było rozpoznać. Wywózka na Sybir, która wtedy wydawała się niemalże końcem świata, już niedługo miała się okazać drogą do ocalenia.
    — Mój ojciec, gdyby został na Wołyniu, prawdopodobnie by zginął tak, jak jego bracia i wielu członków ich rodzin — zauważa salezjanin.
    Już niecały rok później z rąk banderowców zginął pierwszy z braci ojca, Stanisław. Razem z małym synem zostali zamordowani w swoim gospodarstwie. Drugiego brata, Stefana, z żoną i dwójką małych dzieci, bandy UPA dopadły w lesie w czasie ucieczki. Wyjątkowo okrutna śmierć we własnym gospodarstwie spotkała także osiemnastoletnią Janinę, kuzynkę i trzeciego z braci ojca — Aleksego, którzy postanowili wrócić do Polanówki po swoje rzeczy.

    „Ukraińcy na nas napadali, ale przecież to także Ukraińcy nas ukryli, narażając własne życie” — podkreśla ks. Żurawski Fot. Robert Lewicki
    „Ukraińcy na nas napadali, ale przecież to także Ukraińcy nas ukryli, narażając własne życie” — podkreśla ks. Żurawski Fot. Robert Lewicki

    Rzeź przeżyli tylko ośmioletni Tadeusz, jego młodszy brat Czesław i matka. Ocalała również siostra ojca, Waleria, której razem z dziećmi udało się przedostać do niemieckiego obozu do Łucka, skąd zostali wywiezieni na roboty do Niemiec.
    Na początku wojny wszyscy jednak, Polacy i Ukraińcy, żyli zgodnie.
    — W 1942 r. poszedłem do ukraińskiej szkoły, bo polskiej już wtedy nie było. Trochę znałem język, miałem kolegów Ukraińców. Bawiliśmy się razem, żyliśmy w zgodzie — opowiada ks. Żurawski.
    Jak do tego doszło, że przyjaźni dotąd sąsiedzi okazali się śmiertelnym zagrożeniem?
    — O napadach ze strony Ukraińców dowiedzieliśmy się już zimą 1943 r., chyba w lutym. W połowie marca pod dom przyszło trzech Ukraińców. Jednego nawet znaliśmy, miał na imię Josip. Widziałem go przez okno, słyszałem, jak namawiał dwóch banderowców, żeby na razie zostawili ten dom, bo nie ma tu mężczyzny. Mówił tak głośno po to, żeby nas ostrzec — wspomina salezjanin.

    Tadeusz razem z matką i małym bratem musieli więc uciekać. Schronili się u sąsiada, pana Grzyba mieszkającego nieopodal szkoły. Już wieczorem okazało się, że groźby były prawdziwe — uciekając zobaczyli z okien łuny palących się domów. Razem z dużą rodziną Grzybów zapakowali się na furmankę. Chłopcy zmieścili się na wozie, dla matki nie było już miejsca — musiała biec obok. Polami uciekali do zaprzyjaźnionych Ukraińców, którzy przyjęli ich na noc. Przyjęli ich serdecznie, choć wiązało się to z ogromnym ryzykiem.
    — Tej samej nocy w tym domu zatrzymała się banda Ukraińców, którzy mordowali Polaków. Dzieliła nas ściana. Gdyby nas znaleźli, naszych gospodarzy i nas czekałaby śmierć — opowiada ks. Żurawski.
    Nad ranem wyruszyli więc dalej. Chcieli jechać do Janowej Doliny, gdzie mieszkało wielu Polaków. Przyjaciele Ukraińcy radzili jednak jechać w kierunku Huty Stepańskiej. Uciekinierów było coraz więcej, dołączały się kolejne furmanki. Było około 10 wozów. Nie było jednak wówczas na Wołyniu dróg bezpiecznych. Za uciekającymi wyruszyli banderowcy na koniach. Udało się im zapędzić wozy na łąkę, gdzie były łatwym celem.
    — Widziałem jak podjeżdżają do furmanek i siekierami zabijają uciekających. Z domu zabraliśmy krzyż, mama kazała mi go trzymać nad głową, zasłaniałem się więc tym krzyżem. Ukraińcy jakoś chyba nie śmieli uderzać po rękach, które trzymają krzyż — wspomina ks. Żurawski.
    Z pościgu ocalało niewielu.
    — Udało się uciec tylko nam i jeszcze jednej furmance. Otoczyli pozostałe wozy, chyba wszystkich zabili. Na razie zadowolili się nimi, nie wyruszyli za nami w pościg — opowiada kapłan.

    Uciekinierzy dotarli do lasu, jednak nadal nie byli bezpieczni. Ukrywali się najpierw w leśniczówce, skąd jednak wieczorem musieli uciekać, zostawiając tym razem cały dobytek. W lesie spotkali rodzinę — Stefana, brata ojca, z żoną i dwójką małych dzieci. Odeszli oni trochę dalej do lasu, aby nie powodować zagrożenia, gdyż płacz małych dzieci mógł zwabić banderowców.
    — W nocy usłyszałem tylko straszny krzyk. A potem było już cicho. Zostali tam na zawsze, bo przecież nikt nie miał odwagi iść, by ich pochować — wspomina ks. Tadeusz.
    Wyruszyli więc w dalszą drogę, szukając większych miast. Po drodze widzieli spalone domy i ślady zbrodni. Dotarli do Cumania, gdzie był posterunek niemiecki. Niemcy skierowali ich do Łucka.
    — Nie mieliśmy tam krewnych, Niemcy przyjęli nas więc do obozu przejściowego, gdzie mieliśmy schronienie i skromną strawę. Latem i jesienią Niemcy zabierali mężczyzn i chłopców do pracy w polu. Chętnie jechałem, bo zawsze można było znaleźć tam coś do jedzenia — wspomina ks. Żurawski.

    Wspomnienia dramatycznych wydarzeń pozostają żywe do dzisiaj. Ks. Tadeusz podkreśla jednak, że doświadczenia z marca 1943 r. nie spowodowały u niego utraty wiary w ludzi.
    — Mój stosunek do ludzi niewiele się zmienił. Uciekałem, dosłownie i w przenośni. Uciekałem i uciekam przed złymi, a serdecznie i z wdzięcznością wspominam heroizm ludzi broniących życia, czego doświadczyłem i nadal doświadczam. Modlę się dla ukraińskich zbrodniarzy o życie wieczne, a dla tych, co bronią bandytów, o mądrość serca, aby doszli do poznania prawdy, która ich wyrwie z kręgu zła. Bogu dziękuję za dobrych Ukraińców, dzięki którym żyję i z którymi aktualnie się spotykam — podkreśla kapłan.
    Wołyń jest dziś sprawą, która angażuje nie tylko zwykłych ludzi, ale także polityków czy naukowców. Jednym z wymiarów polsko-ukraińskiego sporu jest kwestia określenia rzezi. Czy było to ludobójstwo?
    — Naukowcy czy instytucje często w takich sprawach spierają się o definicje. Dla nich to sprawa liczb, czy też zaistnienia innych, konkretnych czynników, muszą w ten sposób patrzeć na sprawę. Z mojej perspektywy oczywiście było to ludobójstwo, bo widziałem, jak niewinnych ludzi mordowano siekierami — odpowiada ks. Żurawski.
    Ks. Żurawski uważa, że wydarzenia na Wołyniu są przede wszystkim straszliwym przykładem tego, co ideologia może zrobić z ludźmi.
    — Człowiek o słabej świadomości zarówno co do rzeczywistości tego świata jak i w sprawach wiary jest bardzo podatny na wszelkiego rodzaju ideologie, jak komunizm czy nacjonalizm. Słabość woli i brak mądrości serca prowadzą wówczas do złych wyborów. Chcąc osiągnąć dobry cel — wolność — Ukraińcy uwierzyli, że uświęca on wszystkie środki, nawet ludobójstwo — mówi kapłan.
    — Dziś jestem w stanie zrozumieć wielkie dążenie narodu ukraińskiego do niepodległości. Takie dążenia są obecne w każdym narodzie. Pozostaje jednak kwestia metod. Polacy też walczyli o wolność, ale w sposób cywilizowany — wyjaśnia salezjanin.
    Po wojnie ks. Tadeusz nieraz gościł na Ukrainie, gdzie starał się przede wszystkim o odrestaurowanie cmentarza, na którym spoczywają zmarli z jego rodziny.

    — Nie zostawiam miejsca na nienawiść. Jeżdżę na Ukrainę, mam tam wielu przyjaciół, także pośród Ukraińców. Wielu z nich pomagało mi w uporządkowaniu cmentarza — opowiada salezjanin, podkreślając, że za zbrodnie z czasu wojny nie można obarczać winą całego narodu. — Ukraińcy nacjonaliści z tłumem podburzonych ludzi na nas napadali, ale przecież to także Ukraińcy nas chronili, narażając własne życie.
    Kapłan jest przekonany, że w drodze pojednania między narodami największą rolę odgrywają spotkania zwykłych ludzi.
    — Myślę, że to jest właściwa droga, nie należy czekać, że rządy się dogadają. Pojednaniu sprzyjają przede wszystkim oddolne inicjatywy — uważa salezjanin. Według ks. Tadeusza koniecznie potrzebne są spotkania, świadectwa i odkrywanie prawdy.

    — Doskonale rozumiem, że zwłaszcza młodzi ludzie, z którymi się spotykam na Ukrainie, nie mają pojęcia o wydarzeniach z czasów wojny. Potrzeba prawdy, świadków, badań naukowych. Bez prawdy nie ma prawdziwego pojednania, jednak jej przyjmowanie następuje powoli — zauważa kapłan.
    Na ekrany kin wchodzi właśnie „Wołyń” — najbardziej okrutny film ostatnich lat. Czy świadek zbrodni chce go obejrzeć?
    — Na pewno pójdę do kina. Dla mnie ten film jest przede wszystkim kolejnym, być może bardzo ważnym krokiem w dochodzeniu do prawdy — zapewnia salezjanin.
    — Nie chodzi o udzielenie łatwych odpowiedzi, ale o poznanie prawdy, która może nas uwolnić od zła i nienawiści. W dochodzeniu do prawdy o Wołyniu potrzeba ludzi pokornego, otwartego serca i umysłu. Oby tacy ludzie znaleźli się na uniwersytetach i w Instytutach Pamięci Narodowej Polski i Ukrainy — podsumowuje ks. Żurawski.

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Liczy się tylko uczciwa, sumienna praca. Szkic do portretu Janiny Strużanowskiej

    Na pozostanie w Wilnie zdecydowała się w bardzo świadomym celu. Chciała, żeby ktoś w tym mieście za 30 czy 50 lat mówił jeszcze po polsku…  Na jej oczach dawne, wielokulturowe Wilno przestawało istnieć. Najpierw zagłada wileńskich Żydów, którzy od wieków...

    Radosław Sikorski: „Dzisiaj grozi nam ten sam kraj, który jest agresorem w Ukrainie”

    Podsumowując wydarzenie w Trokach – główny powód przyjazdu szefa polskiej dyplomacji na Litwę – Radosław Sikorski zauważył:  – To jest spotkanie, które ma swoją renomę. Bywałem na wcześniejszych edycjach i bardzo mi miło, że drugą edycję zagraniczną jako minister spraw...

    Nikogo nie ominął prezent

    W tym świątecznym okresie nie mogło zabraknąć życzeń, które złożyli Polakom z Litwy przedstawiciel Ambasady RP w Wilnie Andrzej Dudziński, I radca-kierownik Wydziału Polityczno-Ekonomicznego, oraz organizatorzy koncertu – Mikołaj Falkowski, prezes zarządu Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie” im. Jana...

    Tych nie trzeba zmuszać do nauki historii

    Fundacja „Pomoc Polakom na Wschodzie” im. Jana Olszewskiego po raz kolejny zorganizowała w Domu Kultury Polskiej w Wilnie konkurs „Historiada”.  – Dziękuję, że wam się chce, że nie musicie się zmuszać, ale z ochotą przystępujecie do tych lektur, które wam...