Kiedy trafiam do baru „Sultiniai” przy ul. Jagiełły w centrum Wilna, ze zdumieniem się przekonuję, że nic się tu nie zmieniło od ubiegłego wieku.
Wewnątrz te same, od ponad 40 lat, stoły na długich pojedynczych nogach, ten sam wielgachny samowar, z którego nalewa się rosołek, ten sam, domowy smak drożdżowych pierożków. Jak się przekonuję, wilnianie przechodzący tędy z ulicy Zawalnej (Pylimo) w stronę al. Giedymina chętnie tu zaglądają. Kuszą przystępne ceny, pyszne domowe jedzonko i – klimat jak w dzieciństwie. „Znam to miejsce od dziecka i tak już zostało – stale tu przychodzę” – mówi starsza pani kupująca pierożka z rosołem. „Od zawsze tu było tanio i smacznie” – dodaje student, który woli domowy obiad od tego serwowanego w McDonaldzie.
„Sultiniai” od początku swego istnienia, czyli od 1969 r., prawie się nie zmienił. Poza tym, że za pierożki płaciło się tu początkowo kopiejkami i rublami, następnie „wagnorkami”, później litami, aż wreszcie w euro – bar stoi niewzruszenie, mimo dokonujących się naokoło zmian politycznych, społecznych i ekonomicznych. W sowieckich czasach kolejka po pierożki ustawiała się już na ulicy, dzisiaj bar na brak klientów również nie narzeka.
– Zagląda do nas i babcia, i student, i elegancki pan w garniturze, a to zobowiązuje, dlatego bardzo staramy się, żeby nie zawieść naszych klientów – mówi właścicielka baru, Akvilija Meškauskienė, która kieruje nim od 1974 r.
Mimo galopujących cen naokoło, w „Sultiniai” pozostają one stabilne. Podobno są tutaj najniższe w całym Wilnie. Ceny rosołu albo pierożka, które nie sięgają nawet jednego euro, w litewskich realiach wydają się dziś niemożliwością. No i te smaki zapamiętane z dzieciństwa, „jak w domu”.
– Kilkadziesiąt lat temu przychodziły tu dzieci razem ze swymi mamami i dziadkami, dzisiaj przychodzą już one z własnymi rodzinami. Mamy swoich stałych klientów, którzy ciągle do nas zaglądają. Nawet emigranci, którzy wyjechali z Litwy, wracają, bo przecież się dobrze znamy. Nasi klienci zostają razem z nami. Można powiedzieć, że jesteśmy rodziną – opowiada pani Akvilija.
Choć bar się nazywa „Sultiniai” (czyli rosoły), wybierać tu można z… jednego rodzaju rosołu. Ale jak podanego! Rosołek jest początkowo ugotowany w kuchni na najprawdziwszym mięsie (a nie na jakiejś rosołowej kostce), które wędruje później na nadzienie do pierożków. Następnie rosół jest przelewany do sędziwego, pokaźnego samowaru, skąd po odkręceniu kranika trafia do kubeczków.
– Samowar ten zachował się jeszcze ze starych czasów, dbamy o niego, naprawiamy, bo takiego z pewnością nigdzie się nie znajdzie – mówi właścicielka.
Jeden rodzaj rosołu kompensowany jest przez całe mnóstwo pierożków – naliczyłam 9 rodzajów z różnym nadzieniem: z parówką, mięsem, szynką, grzybami, twarogiem, kapustą, jabłkami, a nawet z ryżem i nadzieniem ryżowo-pieczarkowym.
– Każdy pierożek jest wyrobiony ręcznie, jest to niezwykle pracochłonne, ale nasi klienci nie pozwalają nam zrezygnować z nich – mówi Akvilija Meškauskienė.
Bar oferuje również obiadki „jak u mamy”. Można wybierać z około 10 pozycji: to przede wszystkim cepeliny z tarkowanych ziemniaków (chyba najtańsze w Wilnie) za jedyne 2,90 euro, również kotlet kijowski w tej samej cenie, jest też filet z kurczaka z warzywami, język wołowy, gołąbki, babka ziemniaczana, bliny żmudzkie (Žemaičių), bliny z twarożkiem…
Chociaż bar otwierany jest o godz. 10.00, praca zaczyna się tu już o szóstej. Pani Anna z koleżankami przychodzi wcześnie, żeby zdążyć z pierożkami i gotowaniem obiadu. Na płycie kuchennej stoi siedem dużych garnków, z których unosi się para, obok ogromna dzieża do wyrabiania drożdżowego ciasta. Po kilku godzinach na stół wjeżdżają tace wypełnione furą gorących pierożków, których do końca dnia może już zabraknąć.
O pyszne dania i dobrą atmosferę w barze dba 8-osobowy zespół, w którym pracują same Polki.
– Jesteśmy prawdziwym zgranym zespołem. Żyjemy skromnie, nie ma tu dużego biznesu, ale przyjemne jest to, że pracujemy w domowej, rodzinnej atmosferze – mówi właścicielka, dla której pozytywna energia, przyjacielskie więzi są tajemnicą ich sukcesu.
Fot. Marian Paluszkiewicz