Więcej

    Mój Cmentarz Bernardyński

    Czytaj również...

    Mama wezwała pogotowie ratunkowe, które zawiozło ojca do szpitala św. Jakuba na Łukiszkach Fot. Marian Paluszkiewicz

    Mieszkaliśmy w Wilnie przy ulicy Połockiej nr 11, w pobliżu Cmentarza Bernardyńskiego.

    Wiedziałem, że taki cmentarz istnieje już w 1936 roku, kiedy miałem 5 lat, bo często z mamą chodziłem do jej krewnej, mieszkającej przy ulicy Żwirowa Góra, w niewielkim drewnianym domku. Kiedy wdrapywaliśmy się pod górę, z prawej strony był cmentarz, patrzyłem w tę stronę z lękiem, bo starsi chłopcy z podwórka straszyli nas, maluchów, że na cmentarzu są duchy… Nie wiedziałem wtedy, że z Cmentarzem Bernardyńskim zwiążę się na całe życie.

    Nieszczęście spadło na naszą rodzinę na początku marca 1938 roku. Ojciec z mamą byli na imieninach znajomego Kazimierza, wrócili z tych imienin dość wcześnie, ojciec położył się do łóżka, był zdrów… A w nocy dostał ataku wyrostka robaczkowego tzw. „ślepej kiszki”. Mama wezwała pogotowie ratunkowe, które zawiozło ojca do szpitala św. Jakuba na Łukiszkach. Już stamtąd nie wrócił…

    Podobno najlepszym lekarzem-chirurgiem był Kucharski, ale ojca operował inny lekarz. Operacja nie udała się, rana się nie goiła, potem powiedziano, że nastąpiło ropne zapalenie. Penicyliny jeszcze wtedy u nas nie było, chociaż ten lek wynaleziono już w 1928 roku, nie było też innych antybiotyków, a jeśli nawet już były, to nie dla biedaków… Ojciec leżał w szpitalu przez cały marzec, kwiecień, maj, do połowy czerwca 1938 roku. Chodziłem z mamą odwiedzać ojca dwa razy w tygodniu, a on wyglądał coraz gorzej i był coraz słabszy, w końcu maja już nie wstawał z łóżka. Miał drugą operację, która też mu nie pomogła, a jak mama pytała lekarzy o zdrowie ojca, to tylko wzruszali ramionami: „Robimy, co możemy…”. I tyle. A w domu mama płakała, chodziła do Bonifratrów po cudowną wodę, liczyła, że woda ta uzdrowi ojca; modliła się całymi dniami. Nic nie pomagało. Pod koniec maja ojciec zachorował na żółtaczkę. Mama idąc do szpitala, już nie zabierała mnie ze sobą, podobno ojciec nie chciał, abym go widział umierającego…

    Dopiero po 1945 roku Cmentarz Bernardyński został osierocony i prawie pusty Fot. Marian Paluszkiewicz

    W marcu 1938 roku doszło do incydentu na granicy polsko-litewskiej. Został zabity żołnierz polski KOP-u, kapral Stanisław Seweryn. Polska wystosowała Litwie ultimatum. Na Zarzeczu słyszało się krzyki: „Wojna z Litwą!”, „Litwini, precz do Kowna!”, „Wodzu, prowadź na Kowno”. W koszarach przy Połockiej 13 zauważyliśmy poruszenie, a potem żołnierze wyszli w kierunku Mejszagoły. Nastrój wśród ludzi był radosny. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, co to jest wojna, a może tej „wojny” nie brano na serio?

    Była niedziela w maju, szliśmy z mamą do szpitala, wtedy właśnie nasi żołnierze wracali ulicą Wiłkomierską, Kalwaryjską, Wileńską i Mickiewicza do koszar. „Wojna” została skończona, a właściwie jej nie było. Rządy polski i litewski potrafiły dojść do porozumienia.

    13 czerwca były ojca imieniny. Mama, jak zwykle, poszła do szpitala. Ojciec jeszcze żył, ale był już bardzo słaby, czuł, że wkrótce umrze… Zmarł w nocy z 14 na 15 czerwca 1938 roku. Na wieść o śmierci ojca przyjechała do Wilna babunia Kazimiera Starukiewiczowa z synem, a bratem mamy, Stanisławem. Pomógł on wymyć ciało, mama dała najlepszy czarny garnitur ojca, w który ubrali zmarłego. Kupili trumnę i położyli ciało ojca, leżał tak przez cały dzień w kostnicy szpitalnej. Wejście do kostnicy było od strony Wilii. Ponuro tam było… Ojciec leżał w trumnie długi i chudy, twarz żółta, ręce miał skrzyżowane na piersi, owinięte różańcem. W palcach wetknięty obrazek z wizerunkiem św. Antoniego. Siedzieliśmy w tej kostnicy cały dzień, byli krewni mamy, przychodzili sąsiedzi, żeby się pożegnać z panem Antonim. A mama ciągle szlochała… Ja siedziałem przestraszony, skulony, przytulony do płaczącej matki. Jeszcze wtedy nie rozumiałem, że oto nadszedł koniec mojego beztroskiego dzieciństwa, że odtąd będę musiał liczyć tylko na siebie, sam — obcy wśród swoich.

    Na drugi dzień nastąpiła eksportacja zwłok na Cmentarz Bernardyński na Zarzecze. Pogrzeb był bardzo uroczysty. Ojciec należał do Kongregacji Dobrej Śmierci przy kościele św. Kazimierza i  do Kółka Różańcowego przy kościele Bernardyńskim. Szli księża z Kongregacji, z kościoła parafialnego, szli bracia z Kongregacji, nieśli kościelne sztandary, szli też śpiewacy, a za nimi karawan z trumną ciągniony przez cztery konie okryte czarnym kirem; za trumną szła płacząca, łkająca mama, ja obok niej i dalej babunia Kazimiera, „dziadźka” Stanisław i pozostali krewni, także sąsiedzi. Orszak przeszedł ulicą Mickiewicza, Marii Magdaleny, Królewską, Św. Anny, Młynową, Zarzeczną i Połocką do cmentarza. To była dość długa droga, ale ja wtedy nie wiedziałem, że to dopiero początek mojej długiej i sierocej drogi życiowej…

    Wieczorem, na Wszystkich Świętych i na Dzień Zaduszny cmentarz płonął tysiącami, a może nawet milionami światełek Fot. Marian Paluszkiewicz

    Grób wykopali w najtańszym miejscu, na stoku Góry Żwirowej, w pobliżu ogrodzenia: tam chowano najbiedniejszych. Ale dobrze, że nie na stoku Wilenki, gdzie groby często się zapadały i kości zmarłych staczały się w dół do samej rzeki. Kiedy trumnę grabarze spuszczali do wykopanego dołu, mama nie wytrzymała i szlochając, rzuciła się za trumną, wtedy ja przerażony, nie rozumiejący, co się dzieje zacząłem przeraźliwie krzyczeć… Głośno płakałem, długo nie mogłem się uspokoić. „Dziadźka” Stanisław podtrzymał mamę, a grudki ziemi stukały o trumnę, grabarze szpadlami zasypywali na zawsze ciało zmarłego ojca… Wróciliśmy przygnębieni do swojej nory przy Połockiej 11. Starukiewicze wyjechali do Komarowszczyzny, Satkiewicze — do Zielonego Gaju. Wszyscy się rozeszli, a my z mamą zostaliśmy osieroceni, bez ojca — sami.

    Prawie co miesiąc chodziliśmy na grób ojca. Nad grobem stał mocny dębowy krzyż, który wyciosał „dziadźka” Stanisław w Komarowszczyźnie koło Ławaryszek. Obok grobu rosło drzewo, które przez długi czas było dla mnie punktem orientacyjnym, ponieważ po 1943 roku rzadko bywałem na Cmentarzu Bernardyńskim, jako że los rzucił mnie poza Wilno.

    Ale w latach 1940-1941 cmentarz ten w okresie Zaduszek dawał mnie i kolegom możliwości zarobienia kilka litów. Chłopcy z naszego podwórka — Waciuk Komarowski, Romka Duszkiewicz, Edźka Wołoncewicz i ja zarabialiśmy na cmentarzu.  Z wiaderkiem, piaskiem, grabkami i szpadelkiem stawaliśmy pod bramą cmentarną, a starsze paniusie wynajmowały nas do oczyszczenia grobu: grabiliśmy liście, wrzucaliśmy je do dużych papierowych toreb i wynosiliśmy na „zwałkę” na stoku Wilenki, następnie z wiaderek wybieraliśmy szpadelkiem żółty piasek, posypywaliśmy nim obok grobu dróżki, groby zaś dekorowaliśmy jedlinką, za tę pracę paniusie dawały nam po 50 centów. W ciągu dnia mogliśmy oczyścić i udekorować 4-6 grobów. Każdy z nas zarobił wówczas nawet kilku litów. A wieczorem, na Wszystkich Świętych i na Dzień Zaduszny cmentarz płonął tysiącami, a może nawet milionami światełek. Pomiędzy grobami snuły się kobiety w czerni, mężczyzn prawie wtedy nie było, wiadomo — czas wojny i okupacji. Ale cmentarz „żył”, bo w tamtych latach każdy grób miał opiekunkę lub opiekuna. Dopiero po 1945 roku Cmentarz Bernardyński  został osierocony i prawie pusty.

    Gdy w 1946 roku przyjechałem do Wilna, pierwsze kroki skierowałem na grób ojca. Dębowy krzyż stał, lecz grób był już zaniedbany, nieco się zapadł i ledwo widoczny był spod ziemi… A w 1987 roku już nie było ani krzyża, ani drzewa, przy którym była mogiła ojca. Wtedy mój kolega, Zenon Basłyk, wykonał w MTS-ie w Mickunach krzyż metalowy, przywieźliśmy go na cmentarz i nie mogliśmy znaleźć grobu ojca. Postawiliśmy go tak na „oko”. Dopiero w 2000 roku, kiedy pracowałem w Wilnie, kierowniczka Cmentarzy na Rossie dzięki istniejącym planom pomogła odnaleźć grób ojca na stoku Góry Żwirowej, jakieś 20 metrów od ogrodzenia. Przeniosłem wtedy na to miejsce krzyż metalowy i postawiłem nagrobek… I zawsze, kiedy bywam w Wilnie, a staram się być w tym mieście przynajmniej kilka razy do roku, odwiedzam „mój” cmentarz i grób ojca. I chodzę wtedy po dróżkach koło jeszcze istniejących nagrobków i krzyży i wspominam te lata, kiedy Cmentarz Bernardyński odwiedzany był przez bliskich pochowanych tam zmarłych i jak się stało na szczycie stoku, to można było wtedy widzieć setki, a może tysiące płonących lampek, bo cmentarz jeszcze „żył”…

    prof. Mieczysław Jackiewicz
    Olsztyn

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Nietypowy pomnik dla wyjątkowej osoby: Schody Czesława Miłosza w Wilnie

    Na lewym brzegu rzeczki Wilenki w pobliżu cerkwi Przeczystej Bogarodzicy (Prieczistienskaja) w XVI-XVII w. stały domy i warsztaty safianników, czyli garbarzy wyrabiających safian, cienką i miękką, wyprawioną garbnikami roślinnymi i barwioną skórę koźlą lub baranią, używaną do oprawiania książek,...

    Władysław Syrokomla w Wilnie i na Borejkowszczyźnie (cz. 3)

    Zapraszamy do pierwszej i drugiej części. „Różne plotki krążyły po mieście — pisał A. H. Kirkor — biegły za Kirkorową, domy zamykały się przed nią i przed Syrokomlą”. Po rozstaniu się z mężem Helena Majewska-Kirkorowa postanowiła wrócić na scenę, ale...

    Władysław Syrokomla w Wilnie i na Borejkowszczyźnie (cz. 2)

    Czytaj więcej: Wileńskie wizyty Władysława Syrokomli (cz. 1) Przyczyna śmierci dzieci i dokładniejsze daty tego tragicznego ciosu nie są znane. Stało się to prawdopodobnie w październiku 1852 r.  w Załuczu, skoro J. I. Kraszewski w liście z 1 listopada 1852...

    Wileńskie wizyty Władysława Syrokomli (cz. 1)

    Naukę rozpoczął w 1833 r. w szkole o.o. dominikanów w Nieświeżu, a zakończył w V klasie szkoły powiatowej w Nowogródku. W latach 1841-1844 pracował jako kancelista w zarządzie dóbr Radziwiłłowskich w Nieświeżu. W tym okresie ujawnił zdolności literackie, debiutował...