Więcej

    Gazeta w moim życiu: „Byłem przy jej urodzeniu”

    Czytaj również...

    „Gazeta była, jest i będzie w naszej rodzinie zawsze” — zgodnie twierdzą państwo Teresa i Bogumił Stolarczykowie Fot. Marian Paluszkiewicz
    „Gazeta była, jest i będzie w naszej rodzinie zawsze” — zgodnie twierdzą państwo Teresa i Bogumił Stolarczykowie
    Fot. Marian Paluszkiewicz

    „Bardzo miło panią poznać. Teoretycznie znam panią dziesiątki lat. Znałem z gazety każdego prawie dziennikarza, który zaczynał przed sześćdziesięciu laty i tych, co są od niedawna” — słowa te usłyszę od naszego wiernego czytelnika od pierwszego numeru, wilnianina, Bogumiła Stolarczyka.

    W wierności gazecie nie jest osamotniony. Żona, pani Teresa, która ostatnio z trudem, bo z lupą czyta, tym niemniej stale mu przypomina, aby nie zapomniał zaprenumerować „Kurier”.
    U państwa Stolarczyków czeka mnie jeszcze jedna niespodzianka — kiedy się dowiaduję, że pani Teresa jest z domu… Gładkowska! Jak potem obie zaczynamy rozpamiętywać — to rzeczywiście nasi rodzice z tych samych stron się wywodzili a i my jakoby musiałyśmy się spotykać na pogrzebach znajomych, krewnych. Jaka szkoda, że nasi przodkowie już nie żyją, bo w okresie młodości ani ona ani ja nie miałyśmy czasu, a może nawet zainteresowania na takie rzeczy, jak powiązanie naszych rodzin… Wszystko to przychodzi z wiekiem.

    No, ale wróćmy do celu naszego spotkania — wiernego czytelnictwa przez wszystkie lata. „Swatką”, która pana Bogumiła zeswatała z gazetą, była jego sąsiadka pani Szczykowska, żona naszego nieżyjącego już wieloletniego tłumacza Grzegorza Berłowicza. Był świetnym tłumaczem oraz wiernym patriotą. A przecież oboje z panem Bogumiłem wiemy, że z pochodzenia był Żydem. Tym niemniej, kiedy zaczęła się rodzić tu w Wilnie polska gazeta, chodził po sąsiadach, znajomych i namawiał, by obowiązkowo ją zaprenumerowali.
    Zresztą właściwie to i namawiać nie trzeba było. Polacy, którzy pozostali na Wileńszczyźnie, stęsknieni byli za słowem polskim, więc nie zważając, że gazeta była organem Komitetu Centralnego, zaakceptowali ją od razu. Były lata, kiedy ogólna prenumerata wraz z wysyłaniem (codziennie prawie 20 tysięcy egzemplarzy do Polski) sięgała 50 tysięcy egzemplarzy.

    W tych to wspomnieniach cofamy się do lat dziecięcych pana Bogumiła, które dotyczą już dziś nieistniejącej w Wilnie dzielnicy — Łosiówki. Wszyscy tu się znali, prawie wszystkich los był podobny. Bo lata były przedwojenne, potem wojna i te nie najłatwiejsze po wojnie, kiedy to w wielu domach nie doczekano się ojców, braci.
    Nie wrócił do domu także senior Stolarczyk, który wyszedł na wojnę w 1939 roku. Uczestnik walk o Monte Casino przeszedł piekło wojenne. Wyżył, ale do Wilna nie wrócił. Bał się, bo doskonale wiedział, co go tu czeka. Jego żonę, czyli mamę Bogumiła, wywieziono na Sybir. Wróciła w 1949 roku, z mocno nadszarpniętym zdrowiem. Po latach została zrehabilitowana.

    Ojciec tak ukochanego Wilna i ukochanej rodziny nie zobaczył — zamieszkał w Londynie, tam też został pochowany na cmentarzu w Manchester.
    Bogumił bardzo wcześnie musiał dojrzeć. Ojciec na froncie, mama wywieziona, nim i bratem zaopiekowała się babcia.
    Nie miał czasu ani możliwości na dłuższą naukę. Owszem, był jej chętny, ale trzeba było myśleć o zawodzie.
    Przypomina sobie szkołę za Ostrą Bramę, te zimne klasy. Była wojna, brak opału, więc każdy uczeń przychodząc do szkoły musiał przynieść jedno polano na opał. Jak uczniowie takie polana zdobywali — to tylko oni sami wiedzą, bo rodzice też opału nie mieli za dużo, a wiele dzieci miało niepełne rodziny, nie obarczali więc swymi problemami pozostałych członków swoich rodzin.

    Mimo że szkoły pani Teresy i Bogumiła były różne — w jednej tylko klasy męskie, w drugiej żeńskie — te polana na opał doskonale pamiętają oboje. Mimo że przecież wtedy byli dziećmi i do ich znajomości doszło o wiele później — na prywatce w tej samej rodzimej dla obu Łósiówce, która pozostała tylko we wspomnieniach tych, kto stamtąd się wywodzi.
    Kiedy Bogumił zdecydował, że wstąpi do szkoły rzemieślniczej, by jak najszybciej zdobyć zawód tokarza, okazało się, że jest za młody. Miał lat czternaście, a do szkoły przyjmowano od piętnastu. „No to musiałem „wydorośleć” o rok i tak zacząłem zdobywać zawód tokarza” — żartobliwie się uśmiecha mój rozmówca, nie rozwijając zbytnio tego tematu.

    Pierwsza praca naszego bohatera była na bazie działającej przy tejże szkole. A kiedy przestała ona istnieć — przyszedł do Zakładu Naprawy Maszyn przy ulicy Werkowskiej. Kolejnym etapem — najdłuższym — w życiorysie roboczym pana Bogumiła był wileński zakład „Elfa”. Tam 35 lat przepracował. Ostatnim miejscem pracy był zakład obróbki drewna, skąd wyszedł na emeryturę.
    Może by się i nudził, gdyby nie sad, który kiedyś posiadali, gdyby nie dzieci — syn mieszkający w tym samym bloku, córka zamieszkała od lat po studiach w Warszawie, którą odwiedzają, gdyby nie trzech wnuków , dwóch prawnuków. No i gdyby nie gazeta.

    Kto pierwszy zaczyna czytać? „Bardzo różnie, ale teraz bardziej dokładnym czytelnikiem jestem ja — mówi głowa rodziny. Gazetę czytam od deski do deski, żonie oczy zawodzą, to czasami jej opowiadam, co należy szczególnie przeczytać”.
    Równo 57 lat razem. Od tej chwili, kiedy się na prywatce poznali, kiedy stanęli na ślubnym kobiercu w wileńskim kościele św. Rafała.
    Pani Teresa też w domu nie siedziała. Jak i każda młoda mama miała przerwy na rodzenie, wychowanie dzieci, tym niemniej jej staż pracy wynosi 29 lat. W zasadzie przepracowanych na wileńskim Zakładzie Komponentów Radiowych. Najpierw po ukończeniu szkoły (5 średnia na Antokolu) nie miała kwalifikacji, więc pracowała na składnicy i wydawała narzędzia. A potem, kiedy ukończyła technikum, zdobywając specjalność obróbka metalu — wiele lat pracowała jako technolog.

    Od dawna te lata są już we wspomnieniach. Oboje są na emeryturze. Cichej, zasłużonej, przeżywają pogodną jesień życia. Żyjąc podobnymi wspomnieniami z rodzinnej dzielnicy, ze spotkań ze znajomymi, których jeszcze trochę przychodzi do kościoła Franciszkanów, z coniedzielnej mszy w parafialnym kościele pw. Jana Bosko w Lazdynai.
    Czego życzą gazecie z okazji 60-lecia? Wytrwałości, bo uważają, że ta cecha jest bardzo potrzebna każdemu człowiekowi, a przecież gazetę robią ludzie.
    Dla nich 1 lipca jest dniem wyjątkowym. Bo przecież w tym dniu się pobrali. 57 lat temu. Czyli, za trzy lata, o ile Bóg pozwoli, przeżywać będą analogiczną datę — diamentowe gody!

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Syty głodnego nie zrozumie

    Nierówność społeczna na Litwie kłuje w oczy. Na 10 proc. mieszkańców Litwy przypada zaledwie 2 proc. ogólnych dochodów, a na 10 proc. najbogatszych – 28 procent. Kraj nasz znalazł się w sytuacji krytycznej i paradoksalnej, i z każdym rokiem...

    Wzruszający wieczór poświęcony Świętu Niepodległości Polski

    Niecodziennym wydarzeniem w życiu kulturalnym Wilna był wieczór poświęcony Narodowemu Świętu Niepodległości, obchodzonemu corocznie 11 listopada dla upamiętnienia odzyskania po 123 latach przez Polskę niepodległości. Wieczór ten odbył się w Domu Kultury Polskiej w Wilnie. Mogą żałować ci, którzy w...

    Superodważni i uczciwi

    Trudno doprawdy zrozumieć człowieka, który cztery lata widzi niegospodarność, szafowanie pieniędzmi, skorumpowane stosunki między kolegami, widzi... i nic nie robi. Na nic się nie skarży, nie narzeka. Aż dopiero teraz, kiedy z tej „niewoli” się wydostał (a dokładnie wyborcy...

    Zamiast zniczy — piękna obietnica

    Minęły święta, a wraz z nimi cmentarze zajaśniały tysiącem migocących światełek naszej pamięci o tych, co odeszli, co byli dla nas tak bliscy. W przededniu Dnia Wszystkich Świętych Remigijus Šimašius, gospodarz Wilna wraz z liczną świtą urzędników, pracowników odpowiedzialnych za...