Więcej

    Izabela Betlińska: „Żeby zachować polski język ojczysty u dzieci w USA, trzeba walczyć”

    Czytaj również...

    Nadal łączą ją więzi z polską kulturą, w Denver tańczy w polskim zespole folklorystycznym, który nazywa się „Swojskie Dziołchy”

    Tym materiałem kończymy serię artykułów o historiach Polaków, którzy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. Opowiedzieliśmy o ich sukcesach, porażkach i o tym… czy łatwo było spełnić swój „american dream”.

    Z moją rozmówczynią spotykam się… w Denver stolicy stanu Kolorado, w meksykańskiej restauracji, która w jednej chwili zapełnia się po brzegi. Wydaje się, że są tu przedstawiciele większości narodów świata. Ucho wychwytuje z szumu urywki angielskiego, po chwili przybiera na sile hiszpański, przerywany wybuchami śmiechu – to zespół latynoskich robotników drogowych, o kilka stołów dalej grupa turystów z Chin próbuje przekrzyczeć Latynosów. Trochę dalej cicho rozmawiają panowie w garniturach, to menedżerowie z pobliskich biur przyszli na obiad.
    Kilka chwil czekam na Izabelę Betlińską, w tym czasie składam zamówienie kelnerce. Kiedy pojawia się moja rozmówczyni, strojna brunetka, potrząsa falą kruczoczarnych włosów, przelotnie uśmiecha się na powitanie i siada obok, by po chwili studiowania menu restauracji poprosić kelnerkę o taco (jedno z popularniejszych dań kuchni meksykańskiej – red.). Czekamy na taco i rozmawiamy.
    Izabela pochodzi z Włocławka (miasto w województwie kujawsko-pomorskim) w Polsce. Jej rodzina, jak wiele innych polskich rodzin została naznaczona przez zawieruchę II wojny światowej. Dziadek walczył w bitwie o Anglię, następnie w walkach pod Monte Cassino. Do komunistycznej Polski już nie wrócił, pozostał w Anglii.

    „Moja prababcia ogromnie ubolewała, ponieważ nie mogła zobaczyć syna, nie wrócił do Polski. Dziadek ożenił się z Angielką. Urodziła mu się córka. Następnie zdecydował się przeprowadzić do Stanów. Najpierw mieszkali w Kanadzie, tam urodził im się syn, potem przeprowadzili się do Kalifornii. Babcia zawsze mówiła – idź się uczyć angielskiego, żeby mieć jakiś kontakt z tą częścią rodziny. Gdy miałam 13 lat, zaczęłam korespondować z synem dziadka. Opowiedział mi całą historię rodziny z ich strony, o tym, jakie były ich losy” – rozpoczęła opowieść Izabela.
    W 1994 roku syn dziadka zaprosił ją do Stanów, spędziła tam miesiąc. Twierdzi, że pierwsze wrażenia z pobytu w USA były trochę surrealistyczne. „Wujek dopiero co otrzymał licencję pilota, miał czteromiejscowy samolot. Wszędzie lataliśmy małym samolotem. W tym samym czasie chłopak, z którym chodziłam w Polsce, przyjechał do Stanów na wakacyjną praktykę z uniwersytetu. Jemu wtedy się bardzo w Ameryce spodobało. Wróciliśmy jednak do Polski” – kontynuuje Izabela.
    W Polsce studiowała anglistykę i wyszła za mąż. Śmiejąc się opowiada, że historia, jak trafiła z powrotem do Stanów, jest w pewnym stopniu kuriozalna. „Po jakimś czasie mój mąż zobaczył w gazecie, że jest loteria wizowa do Stanów, a że podobało mu się tam, chciał spróbować szczęścia. Uważał, że mam więcej szczęścia niż on, więc poprosił o moje zdjęcie, marudził mi, marudził, aż się poddałam i dałam mu to zdjęcie. Po jakimś czasie zupełnie o tym wszystkim zapomniałam.Studiowałam, pracowałam w szkole, więc nie miałam czasu nawet o tym myśleć. Aż przyszła wielka koperta, w ten sam dzień, gdy zmarła moja babcia, otwieram ten list a tam zawiadomienie, że zostałam jednak wylosowana na tą zieloną kartę” – kontynuuje Izabela, uśmiech jednak znika z jej twarzy. Rozumiem, że wraca w myślach do tego dnia, gdy straciła babcię i jednocześnie otrzymała wizę do USA.

    Ciekaw jestem, jaka była reakcja jej rodziców. Kobieta zastanawia się, marszczy czoło, po chwili odpowiada. „Cieszyli się, ale czuli niepokój, przecież Stany to tak daleko, a Kalifornia to prawie maksymalnie oddalony od Polski i Europy amerykański stan”. Mówi mi, że wtedy pojawił się problem, bo już miała propozycję pracy we Włocławku, w zawodzie – miała wykładać język angielski. Po namyśle postanowiła jednak jechać. Razem z mężem przyjechała do Ameryki w 1997 roku. Minęło jeszcze pół roku zanim załatwili niezbędne formalności związane z emigracją. Następnie, jak opowiada, pojechali do Kalifornii, do wujka, w którego domu mieszkali przez cztery miesiące, zanim ona i jej mąż nie znaleźli pracy.
    „Mieliśmy tylko cztery tysiące dolarów w kieszeni, więc był pewny stres. Na początku nie za bardzo nawet wiedzieliśmy, jak szukać tej pracy. Ja pierwsza znalazłam pracę w przedszkolu w miejscowości Manhattan Beach. Pracowałam w niej przez pięć lat, najpierw jako asystentka, następnie jako nauczycielka. Gdy zaczęłam pracować w przedszkolu, miałam 27 lat” – kontynuuje rozmowę, a ja zarzucam ją pytaniami o to, czym się różni praca w szkole amerykańskiej w USA z tą tradycyjną, w Polsce.
    „W szkole w Polsce, w tych czasach, gdy ja w niej pracowałam, był większy dystans pomiędzy nauczycielem a uczniem. Tu w Stanach było bardziej liberalne podejście do nauki”. Nasza rozmowa zatacza wątek i wracamy do pierwszego okresu, jej i jej męża pobytu w Stanach.
    Małżonek Izabeli też znalazł pracę, kilka miesięcy później niż ona. Pracował jako inżynier mechanik, co, jak mówi rozmówczyni, za bardzo mu się nie podobało. Zmienił kwalifikację i został programistą. „Jak się przyjeżdża i nie ma się żadnych referencji od kogoś czy jakiejś firmy z tego kraju, to ważniejsze jest, aby gdzieś się zaczepić, a następnie już się rozwijać” – tłumaczy podstawy tego, jak się startuje do wyścigu o lepsze życie w Ameryce.

    Izabela Betlińska do Stanów Zjednoczonych przeniosła się w 1997 roku

    Po pewnym czasie przenieśli się do hrabstwa Ventura (jednostka podziału administracyjnego, najczęściej odpowiadająca polskiemu powiatowi – red.). Leży ono pomiędzy Los Angeles a Santa Barbarą. Izabela dostała się tam na państwowy uniwersytet Kalifornii, studiowała design grafiki. Jeszcze w czasie studiów rozpoczęła samodzielnie, na zamówienie, tworzyć różne grafiki oraz ogłoszenia dla firm. Powoli zdobyła rozgłos, zaczęli się do niej zgłaszać klienci. Obecnie, jak sama opowiada, wykonuje pracę dla różnych klientów na zamówienie, najczęściej pracuje zdalnie, w domu. Następnie przeprowadzili się do Kolorado. „Życie w Kalifornii kosztuje, jest gorąco i te olbrzymie korki… poza tym, zdarzają się trzęsienia ziemi. Przeżyłam kilka takich, zanim jeszcze nie urodziły nam się dzieci. Jest to bardzo, bardzo niemiłe uczucie, nie chciałam, żeby dzieciaki tego doświadczyły” – tłumaczy decyzję o przeprowadzce. Podaje liczby: „W Kalifornii wynajmowaliśmy mieszkanie, dwa pokoje, dwie łazienki i kuchnia za 1 650 dolarów, tu w Denver, mamy duży dom z ogródkiem, cztery sypialnie za taką samą cenę”. Jej zdaniem,
    życie w Kolorado, niestety, też się zmienia. Do Denver przyjeżdża coraz więcej ludzi, ściągają, bo władze stanu zezwoliły na uprawianie i sprzedaż marihuany.

    Co jej się najbardziej podoba w Stanach Zjednoczonych? „To przestrzeń życiowa. Człowiek czuje się tu wolny, w Polsce wszyscy o wszystkich wiedzą, rodzina ciągle ingeruje w życie” – przelotnie uśmiechając się odpowiada Izabela. Wracamy do rozmowy o rodzicach. Mama Izabeli odwiedziła ją w Stanach dwa razy, ojciec – tylko raz. Kobieta mówi, że najbardziej rodzice tęsknili za wnukami. W Polsce bywała raz lub dwa razy do roku. Po śmierci rodziców, bywa rzadziej. Rozumiem, że boli, pytam więc, jak radzi sobie z mężem teraz w USA? Kwituje moje pytanie, odpowiedzią, że „z mężem się rozstała, są w separacji”.
    Przerywamy naszą rozmowę i przez dłuższy czas zajmujemy się naszymi taco, pojawiły się na stole jakiś czas temu, ale zaabsorbowani rozmową opieraliśmy się ponętnym aromatom meksykańskiej kuchni. Do wywiadu wracamy, oddając honory kucharzom restauracji.

    Syn Izabeli teraz ma 14, jedna córka 10 lat, najmłodsza – 8. Czy stara się zachować w dzieciach polską tożsamość? „Staram się maksymalnie ich zapoznać z polską kulturą, rozmawiam więc z moimi dziećmi po polsku. Bardzo dobrze potrafią mówić i czytać po polsku, co prawda zauważam, że łatwiej jest im odpowiedzieć po angielsku. Często więc bywa, że rozmawiamy w zasadzie w dwóch językach: kilkanaście zdań po polsku, kilka po angielsku” – uśmiecha się Izabela. O powrocie do Polski kobieta nie myśli. Jak mówi, Stany Zjednoczone są krajem jej dzieci, krajem, w którym się urodziły i czują się dobrze.
    Rozmawiamy więc o dzieciach. Jakie jest podejście rodzin w USA do dzieci i czym różni się od tego w Polsce?
    „W amerykańskich rodzinach często dzieci są trochę na drugim planie. Na przykład mama zrobi sobie obiad, ale dziecku już nie. Polska mama inaczej: dziecko musi być wypieszczone, nakarmione, ładnie ubrane… Amerykańskie dzieci do szkoły przychodzą często nieuczesane, na treningi piłki nożnej amerykańskie mamy przychodzą w ciepłych kurtkach, a dzieci w samych podkoszulkach trzęsą się z zimna – tak uczą się samodzielności. Polska mama jest nadgorliwa”. Jej zdaniem Polacy, którzy przybyli wcześniej, utrzymują kontakty tylko z Polakami, rzadko z Amerykanami, troszkę się izolują. Wygodnie jest im w polskich kręgach, a w amerykańskich czują się bardziej obcy. Czasami Polacy mają trudności z tym, aby przyjąć amerykańskie wartości, pośród Amerykanów jest dużo ateistów i inne podejście do wychowania dzieci.
    Sama Izabela zażarcie mnie przekonuje, że chociaż jest obywatelką świata, czuje się Polką. Nadal łączą ją więzi z polską kulturą, w Denver tańczy w polskim zespole folklorystycznym. Ostatnią pasją, której całkowicie się oddaje, jest zumba (taniec będący połączeniem elementów tańców latynoamerykańskich oraz elementów fitness – red.). Przez moment rozmawiamy o nowych emigrantach, z Polski. Izabela Betlińska mówi, że raczej nie są to ludzie, którzy przyjechali za chlebem, raczej są to ci, którzy mają konkretne zawody w ręku. Nie jest więc dla nich już takim stresem, czy od razu będą mieli jakąś pracę.

    „Gdy się tu przyjeżdża, to trzeba w pewnym sensie się zasymilować, z drugiej strony – trzeba zachować swoją tożsamość. Kiedyś był tu taki trend, żeby rezygnować z języka polskiego, bo tu dzieciom potrzebny tylko angielski, teraz to się zmienia. Dzieci są bystre, angielskiego nauczą się ze szkoły, środowiska, a żeby zachować ojczysty polski, trzeba walczyć” – podsumowuje naszą rozmowę Izabela. Jeszcze chwilę rozmawiamy, ale właściwie, to tak naprawdę się żegnamy, żeby wrócić do swych spraw.

    Fot. archiwum Izabeli
    Betlińskiej

     

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Solecznicki Polak w litewskim wojsku: „W razie konieczności poprowadzę ludzi do walki”

    Witold Janczys: Na czym dokładnie skupia się twój kierunek studiów? Daniel Kumidor: Łączy obronę cywilną i wojskowość. Uczymy się tego, jak na przykład zorganizować obronę cywilną, jak pracować z cywilami. Uczymy się też dowodzenia plutonem, czyli oddziałem złożonym mniej więcej...

    Niemenczyńska Polka w litewskim wojsku: „Całym sercem z Ukrainą”

    W litewskim wojsku Katarzyna ma stopień starszego szeregowego, kieruje transporterem opancerzonym M-113 — pełni służbę w kompanii piechoty zmotoryzowanej w Centrum Szkolenia Bojowego im. gen. Adolfasa Ramanauskasa. Do wojska, jak sama opowiada, trafiła trochę przez przypadek, trochę przez miłość...

    Ukraiński żołnierz dla „Kuriera”: „Przyszli mordować nasze dzieci, kobiety i starców. Nie żałuję ich, jestem żołnierzem”

    Anton ma 28 lat, urodził się w Mukaczewie, w obwodzie zakarpackim na Ukrainie. Brał udział w wydarzeniach na Majdanie. Po tym, gdy w 2014 r. wspierani przez Rosję separatyści opanowali część miast w obwodach donieckim i ługańskim, zgłosił się...

    Jesteśmy źli na to piekło, które Rosja urządziła na Ukrainie

    „Kurier Wileński” rozmawia z Andriusem Tapinasem, litewskim dziennikarzem i działaczem społecznym, który ostatnio uruchomił społeczną zbiórkę na zakup dla walczącej z rosyjską napaścią Ukrainy nowoczesnego drona Bayraktar TB2. Skąd się u Pana pojawił pomysł zorganizowania społecznej zbiórki na dużego drona...