Dr Mirosław Szejbak od dzieciństwa jest zafascynowany sztuką sceniczną i matematyką. W jego przekonaniu matematyka to poezja potrzebująca ogromnej wyobraźni. Tak o tym mówiła kiedyś jego nauczycielka od matematyki p. Irena Sławińska.
— My amatorzy kochamy to, co robimy. Poprzeczka dla nas jest bardzo wysoka, gdyż nie jesteśmy zawodowcami. Gra na scenie to praca trwająca stale, nawet po spektaklu, szalenie ciekawa, ciężka i wymagająca — tłumaczy Mirosław Szejbak, który jest przekonany, że po każdym kolejnym występie jest coraz to bogatszy, ponieważ ich wystawiane spektakle są zróżnicowane. W repertuarze Polskiego Teatru w Wilnie są dramaty, komedie i sztuki filozoficzne, które nieraz zmuszają człowieka do zastanowienia się nad przemijaniem. Aktorzy każdą scenę i rolę przeżywają emocjonalnie. Przeżywają różne losy, różne charaktery.
W opinii naszego rozmówcy, matematyka i aktorstwo dopełniają się nawzajem, obydwie dziedziny wymagają dużej wyobraźni, obydwie rozwijają człowieka. Jak zaznacza Mirosław Szejbak, wykładowca Filii Uniwersytetu Białostockiego w Wilnie, doświadczenie sceniczne bardzo pomaga w pracy nauczyciela akademickiego, który powinien nie tylko przekazać wiedzę, ale też powinien potrafić wzbudzić zainteresowanie u swoich studentów, przykuć ich uwagę.
Teatr naszego rozmówcę porwał przed 30 laty i trzyma go nadal. Pomimo wielu obowiązków zawodowych oraz rodzinnych pozostał mu wierny, zawsze znajduje wolną chwilkę, aby przenieść się w ten przez poetów oraz pisarzy wyimaginowany świat.
— Teatr ma interesującą historię, interesujących ludzi. W końcu te wszystkie statystyczne dane… Teatr założono w 1963 roku, w którym ludzie faktycznie po raz pierwszy się zebrali. Jednak istnienie teatru liczymy od stycznia 1965 roku, od pierwszej premiery „Damy i Huzary” Aleksandra Fredry. Oczywiście można długo się spotykać, ale teatr… Teatr powstaje naprawdę tylko wtedy, kiedy powstaje sztuka, którą można zaprezentować szerokiej publiczności. Pani Irena Rymowicz, nasz pierwszy kierownik, zawsze mówiła, że jeśli spadać, to zawsze z dużego konia! — wspomina nasz rozmówca. Wspomniał również o tym, że ostatnio na 50. Walnym Zjeździe Delegatów Związek Artystów Scen Polskich (ZASP) nadał Polskiemu Teatrowi w Wilnie godność Członka Honorowego tego stowarzyszenia.
— Do teatru przyszedłem w 1978 roku, byłem wtedy w klasie 9 szkoły nr 29, obecnie szkoła im. Szymona Konarskiego. Jakiś czas wcześniej, przez dwa lata należałem do grupy przygotowawczej zespołu „Wilia” u pani Zofii Gulewicz. Praca z nią była fantastyczna, wrażenia i czas niezapomniane. Pani Gulewicz pracowała przecież zawodowo, była zawodową tancerką Teatru Wielkiego w Warszawie. To była wielka klasa, wielka artystka w każdym calu. Jednak w tej grupie, do której należałem, czułem się trochę nieswojo. Byłem taki malutki, chudziutki, więc jakoś tam nie zawiązały się jakieś trwalsze więzi koleżeńskie. I do tego wiedziałem, że moje wyjście na scenę spełniłoby się zapewne w przyszłym wieku. Wówczas na scenie tańczyła prawdziwa plejada gwiazd pierwszej wielkości: bracia Litwinowiczowie, Władysław Jarmołowicz, wychowawca naszej klasy… A więc, wyjście na scenę było praktycznie niemożliwe. Młodzieżowego zespołu w „Wilii” nie było w tym czasie. Więc widziałem tylko taką perspektywę: żmudne ćwiczenia przy drążku jeszcze przez najbliższe 5-6 lat i dopiero wtedy, być może, kiedykolwiek… Dla mnie była to po prostu rutyna, a jednak chciało się gdzieś wyjść, zaprezentować siebie. I być może właśnie ta chęć zaprezentowania siebie przyczyniła się do tego, że „Wilię” zdradziłem na rzecz teatru, co mi później zawsze wypominała, oczywiście żartobliwie, pani Gulewicz — wspomina swe dzieciństwo Mirosław Szejbak.
Teatrem, sztuką sceniczną, sztuką słowa interesował się faktycznie od pierwszej klasy, ponieważ już wtedy brał udział w konkursach recytatorskich. I praktycznie każdego roku był laureatem tych konkursów. (W końcowym stadium nauki był także laureatem konkursu w Białymstoku — poprzedniku teraźniejszych „Kresów”).
— Brałem udział także w republikańskich konkursach recytatorów ogólnolitewskich i każdego roku wygrywałem szczeble republikańskie. Wcześniej też była tradycja, że występ laureatów deklamacji odbywał się w państwowej telewizji litewskiej. A zatem, dla bardzo wielu było dość nieoczekiwane, że natenczas w telewizji sowieckiej, ale w języku litewskim, recytowałem po polsku — kontynuuje Szejbak, który zauważył, że na lata 1975-78, kiedy w telewizji polskie słowa prawie nie brzmiały, a półgodzinna audycja radiowa była zepchnięta na margines (23.30) — naprawdę było to pewnym ewenementem na tamte czasy w Wilnie. Przyznał jednak, że jak na minione czasy, komisja podchodziła bardzo liberalnie, bez żadnych uprzedzeń.
Do teatru pani Ireny Rymowicz nasz rozmówca trafił, jak mówi, przez kilka „frontów”: mamę oraz nauczycielkę, Teresę Sokołową.
— Panią reżyser „Polskiego Teatru w Wilnie” moja mama poznała podczas jednego ze spotkań klubu czytelników waszego dziennika, wówczas jeszcze „Czerwonego Sztandaru”, do którego należała. Natomiast ja osobiście z panią Ireną Rymowicz zapoznałem się poprzez moją nauczycielkę, Teresę Sokołową, która pracowała nad moją recytacją — wspomina. Pani Sokołowa zasugerowała swemu uczniowi, żeby się udał do pani Rymowicz, która miałaby go przekonsultować i ocenić jako zawodowa aktorka i reżyserka, a w razie potrzeby wniosła pewne poprawki.
— No i było tak, że ja za nią chodziłem. A ona zbywała mnie słowami: „Dobrze dobrze, później, zaraz, chwileczkę, itd.”. Dopiero po czasie wytłumaczyła mi, dlaczego tak robiła. Nie chciała wtrącać się w ostatnim etapie przygotowań, nie chciała dawać żadnych uwag, ponieważ wiedziała, że można wszystko zepsuć, jak również zranić człowieka, z którym od początku nie pracowała — opowiada aktor Polskiego Teatru w Wilnie. W szczególności teraz dobrze rozumie taką postawę Ireny Rymowicz, kiedy jego dzieci biorą udział w „Kresach”. Nie wtrąca się i wszystkie przygotowania pozostawia nauczycielom, którzy pracują z jego dziećmi.
Do teatru pani Rymowicz zwabiła Szejbaka bardzo koleżeńska, wręcz rodzinna atmosfera w teatrze, która zresztą pozostała do dziś.
— Chociaż przez zespół przwijało się dostatecznie dużo ludzi, jednak do tej pory trzymamy się razem. Ostatnio na naszej stronie internetowej zamieściliśmy listę uczestników, którą przygotował św. pamięci Jerzy Surwiło, a propos, były aktor teatru. Na liście wpisano ponad 300 osób, chociaż i tak wiemy, że jest jeszcze niepełna. Ale jest taka grupka osób, która zawsze stanowiła swoiste centrum, które przyciągało: Irena Litwinowicz, obecnie nasz kierownik, natenczas jeszcze młoda aktorka, ale już z pewnym doświadczeniem scenicznym, bracia Malewscy, pani Kaplewska, ten sam Wincuk (Dominik Kuziniewicz), jego przyszła małżonka… — wspomnieniami do lat ubiegłych wraca Szejbak, którego nie tylko ta przyjacielska atmosfera w teatrze pociągała, ale również częste wyjazdy trupy teatralnej, m. in. do Polski, co w tamtych czasach zdarzało się raz na 10 lat.
— Mój pierwszy wyjazd z teatrem był dosłownie już po tygodniu. Bardzo dobrze to pamiętam! Wyjazd i od razu — na scenę. To było trochę deprymujące „Od razu? Na scenę?”. Wprawdzie rola nie była wymagająca i jako że byłem taki nieduży, zagrałem małego Tatarczuka w przedstawieniu Henryka Sienkiewicza „Zagłoba swatem”. Nosiłem wtedy za Łykajbejem szable. No i właśnie niedawno mój syn to powtórzył — tak sobie pierwsze kroki w teatrze wspomina Szejbak. Wyjazdy były natenczas praktycznie co tydzień, przeważnie w sobotę, w okolice Wilna, albo i dalej. A dalej to do tzw. Energopolu, polskiej firmy, która w Związku Radzieckim budowała naftociągi, ropociągi i gazociągi.
— Pracownicy tej firmy mieszkali w obozach. Wówczas „Czerwony Sztandar” zorganizował patronat kulturalny nad tymi polskimi bazami, żeby tam po prostu jakąś rozrywkę ludziom zapewnić. I tak nasze miejscowe zespoły jak „Wilia”, „Wileńszczyzna”, również nasz teatr i inne grupy artystyczne, jeździły na te bazy z programem kulturalnym — opowiada pan Mirosław, dla którego podróż autokarem bądź samolotem była prawdziwym przeżyciem, w szczególności do Polski, co wówczas było czymś nadzwyczajnym.
— Gdy się przyjeżdżało do takiej bazy w polu, kiedy w bufecie widziałeś po polsku napis „Oranżada” lub jakiś inny napis po polsku na klamce, na gniazdku elektrycznym, że zostało wyprodukowane w Polsce, odczuwałeś lekki zapach Polski — to pociągało. Bo jednak ta tęsknota za krajem ojczystym zostaje. Pomimo że oczywiście tu jesteśmy, tu nasza ojczyzna, ale tam jest Macierz. Tego ducha polskości i tej rozmowy z Polakami — tego zawsze brakowało, tego się chciało… — o niełatwych czasach mówił Mirosław Szejbak.
Jak zauważył rozmówca, w tamtych czasach łatwiej było o kontakt z podwileńską publicznością na Wileńszczyźnie, ponieważ były kołchozy, sowchozy, które miały swój transport i zapewniały dojazd.
— Faktycznie nie było żadnych problemów. Jeszcze ho! Diety otrzymywaliśmy nawet z naszego Domu Kultury Kolejarzy. Oczywiście, pieniążki mizerne, ale jednak. Dla nas najważniejszy był transport — wspomina pan Szejbak, który wprawdzie nie chce chwalić tamtego okresu, jednak dostrzega pewne pozytywy lat minionych. Teraz jest inaczej, czy to Polski Teatr w Wilnie czy każdy bądź inny zespół artystyczny boryka się z wieloma kłopotami. Obecnie w większości domy kultury nie mogą swoim gościom zapewnić transportu, więc zespolacy z własnej kieszeni płacą za dojazd. I to niestety powoduje, że dzisiaj dotrzeć do publiczności na Wileńszczyźnie jest o wiele trudniej niż kiedyś.
— Kiedyś praktycznie co każdą sobotę. No, dzięki Bogu, miałem dobre oceny w szkole! Bo w tamtych czasach szkoła była przez 6 dni w tygodniu. Teraz młodzież mówi: „Jest nam bardzo ciężko, trzeba się dużo uczyć”. Oni uczą się 5 dni w tygodniu, nie 6 — zauważa Szejbak. Pamięta także, że podobna działalność w pracy, jak na przykład gra w teatrze amatorskim, była pozytywnie odbierana.
— Przychodziło się do pracy z zaświadczeniem, które było przyjmowane za rzecz naturalną. Teraz niestety musimy kombinować każdy wyjazd. Jeżeli przedstawienie zapowiada się w dniu pracy, wówczas szukamy wolnych dni, szukamy zamiany aktorów, zamiany w pracy, poświęcamy temu także własne urlopy. A wi, teraz jest gorzej, chociaż nie można porównywać, chwalić tamte czasy, a ganić te, jednak teraz finansowo jest naprawdę o wiele trudniej — kontynuuje Mirosław Szejbak, który jest przekonany, że dzisiaj aktorzy z zamiłowania, którzy chcą grać na scenie, bardzo się poświęcają, że są to po prostu zapaleńcy.
— Poświęcają się też nasze rodziny, a więc pragnę gorąco podziękować za te wspólne poświęcenie mojej żonie, rodzicom i dzieciom — mówi Mirosław Szejbak.