Pewnego majowego popołudnia zadzwoniła do mnie siostra Michaela ze Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego z Wilna oznajmiając, że gości u siebie Leszka Podoleckiego z szczecińskiego bractwa „Arka” i dwóch byłych więźniów: Wojtka i Rafała, którzy chcą się ze mną spotkać i opowiedzieć swoje historie nawrócenia się.
Leszek po pewnych przejściach życiowych dość szybko odnalazł swoją drogę. Wojtek i Rafał zrozumieli swoje błędy dopiero po latach spędzonych w więzieniu.
Wojtek ze Szczecina, za pokutę, przyszedł pieszo do Wilna do Matki Bożej Ostrobramskiej. Leszek i Rafał przyjechali i tu w Wilnie spotkali się z Wojtkiem. Faktycznie cała trójka jest po ciężkich przejściach. Każdy z nich inaczej zawracał ze „swojej” drogi, ale każdy jest przekonany, że na nawrócenie się nigdy nie jest za późno, co właśnie próbuje udowodnić sobie i innym.
„Za dużo było tańca, za mało różańca” — tak w skrócie podsumował pewien etap swego życia Leszek Podolecki ze Szczecina, który przed wieloma laty, po pewnych przejściach życiowych, po raz pierwszy wszedł do zakładu karnego, by ewangelizować, a następnie założyć bractwo „Arka”. Świeckie bractwo, które zaczęło się opiekować się więźniami.
Leszek żył jak wielu ludzi. Marzenia miał też bardzo ludzkie. Chciał mieć rodzinę, dobrą pracę i dużo pieniędzy. I wszystko to właściwie już miał, a najwięcej chyba pieniędzy, bo pływał na promach do Szwecji i dobrze zarabiał. Praktycznie więc mógł sobie prawie na wszystko pozwolić.
— Nie ma co ukrywać, zaszumiało trochę w głowie. Myślałem, że pieniądze, koledzy i zabawa są w życiu są najważniejsze — zwierza się.
Powoli na drugi plan zaczęła schodzić rodzina (choć niczego jej w życiu nie brakowało), zapomniał też o tradycjach religijnych wyniesionych z domu. Wszystko to odkładał na potem. Ustatkuje się jak wyjdzie na emeryturę, a teraz trzeba korzystać z życia — myślał. Może by tak i było, gdyby ktoś z niebios nad nim nie czuwał. Na szczęście w pewnym momencie sam zauważył, że zaczyna mu się rozpadać rodzina, że nie pamięta, kiedy się ostatnio modlił lub był w kościele.
— Wiedziony czyjąś niewidzialną ręką, sam nie wiem w jakim celu, którejś niedzieli wybrałem się na Mszę św. do parafii pw. Chrystusa Króla w Świnoujściu. Tam akurat był wystawiony obraz „Jezu, ufam Tobie”. Mszy św. raczej nie pamiętam, ale po jej zakończeniu upadłem na kolana przed obrazem i zacząłem czytać wyświetlane na bilbordzie urywki z Dzienniczka św. Faustyny. Nie wiem, jak długo to trwało, ale do domu wróciłem jakiś inny. Wyraźnie coś się ze mną działo, ale nie wiedziałem co — opowiada.
Od tego momentu, a minęło już 25 lat, wszystko powoli zaczęło stawać na swoje miejsca. Leszek utworzył grupę charytatywną Brata Alberta, zaczął pomagać biednym, a potem zajął się więźniami.
— Często się mówi, że po więzieniu człowiek jest skończony. Nieprawda. Znam niejeden przykład, kiedy to recydywiści i gangsterzy w pewnym momencie zmieniają swoje życie. Ważne jest tylko, żeby im w tym momencie pomóc — mówi Leszek.
Ma swoją ciekawą i chyba poprawną filozofię, jeśli chodzi o przestępców. Tak bardzo wielu z nich więzienie nie poprawia, ale psuje, bo tam na agresję odpowiada się agresją. Zadatki tego wszystkiego są w dzieciństwie i niekoniecznie musi to być bicie, molestowanie itp. Wystarczy być dzieckiem niechcianym lub niekochanym i już będzie to potencjalny kandydat na przestępcę. Wielu z nich od rodziców w życiu dostało niemal wszystko, prócz miłości.
— To nie dzieci powinny nas przepraszać, lecz my dzieci — twierdzi. Gdy mój syn ukończył 18 lat, usiadłem z nim porozmawiać i poprosiłem go o męską rozmowę: w czym jako ojciec go zawiodłem, może zraniłem, coś źle robiłem. Potem za wszystko go przeprosiłem. Nie było ta łatwe, ale jakże potrzebne dla nas obu. Dzięki tej rozmowie jeszcze dziś go przytulam jak małe dziecko, a on się tak z tego cieszy — zwierza się Leszek.
Historia Wojtka jest jeszcze bardziej bolesna.
Jak sam opowiada, chęć zdobywania pieniędzy zaprowadziła go do więzienia i dostał wyrok 10 lat. Nie od razu zdał sobie sprawę z tego co zaszło. Opamiętał się dopiero przed końcem odsiadki, wiele pomógł mu w tym kapelan więzienny ks. Grzegorz. Powoli próbował przemyśleć i przewartościować swoje życie, zaczął się zastanawiać, czy dobrze mu z tym, że ciągle jest ścigany przez policję. Gdy wyszedł z więzienia, wprost spod bramy wyruszył na pielgrzymkę do Lichenia, po 2 latach do Skarżyska Kamiennej. 4 maja br. (dzień kiedy wyszedł z więzienia) wyruszył do Wilna.
— Najpierw byłem w Ostrej Bramie, potem poszedłem do kościoła Miłosierdzia Bożego. Nie doznałem wprawdzie żadnego natychmiastowego wzruszenia czy nawrócenia, ale wiem, że potrzebowałem tego. Wiem, że jest to początek mojej nowej drogi, a czy z niej nie zboczę, zależy tylko ode mnie. Kilka razy dziennie proszę o to Pana Jezusa. Wiem, że przede mną wiele trudności, że do końca życia będę musiał wybierać pomiędzy dobrem i złem, ale wierzę, że pomoże mi Pani Ostrobramska i patron więźniów Dyzma (Dobry Łotr) — opowiada.
Z wieloma trudnościami boryka się także Rafał, podopieczny Fundacji św. Alberta, który również przybył pokłonić się Pani Ostrobramskiej i pomodlić się o lepszy los.