W sobotę, 9 października, przed obliczem „Tej, co w Ostrej świeci Bramie” uklęknie jedna z najbardziej zasłużonych par na Wileńszczyźnie, by podziękować za wszystkie łaski doznane, za wspólnie przeżyte półwiecze.
Nieprzypadkowo użyliśmy słowa — zasłużonych — nie tylko dlatego, że ich szuflady domowe są wypełnione podziękowaniami, nagrodami, jakie w ciągu życia otrzymali, że ściany ich domu upiększają zdjęcia z chwil najwyższych odznaczeń.
Zasłużonych przede wszystkim z tej racji, że w ciągu półwiecza (w przypadku gospodarza 56 i pół roku pracy) — byli nie tylko Nauczycielami dla młodego pokolenia, ale zaiste drugimi Rodzicami, a na pewnym etapie życia — pracując w Domu Dziecka — nawet tymi pierwszymi, zamieniając sierotom utracony dom rodzinny.
Rodzina Jankowskich z Solecznik — a o nich to mowa — nie potrzebuje reklamy, bo jak Wileńszczyzna długa i szeroka, ba, również w Macierzy — nie tylko jest dobrze znana, ale przyjmowana jako wzór szlachetności, pracowitości, oddania swemu zawodowi, a przy tym niezwykłej skromności. Nigdy siebie na pokaz nie wystawiali, pracowali jak tylko mogli, jak umieli. Na różnych szczeblach zawodowych — od nauczycieli wiejskich szkółek poczynając poprzez dyrektorów szkółek mniejszych i większych, a w przypadku gospodarza domu — kierownika wydziału oświaty rejonu solecznickiego — dwukrotnie.
Słowo skromność użyliśmy też niebezpodstawnie, bo nigdy tym, co osiągnęli, przed nikim się nie chwalili, ani w sferze zawodowej, ani też w życiu rodzinnym. I zapewne byśmy też dziennikarze „przespali” tę tak ważną datę w ich rodzinie, gdyby nie wierna nasza przyjaciółka starościna miasteczka Jaszuny pani Zofia Griaznowa.
Telefon otrzymujemy dosłownie kilka dni przed wydarzeniem, czas nagli i dlatego nieco „najazdem” jesteśmy w domu państwa Jankowskich.
Tym niemniej gospodarze, jak zawsze są szczerze radzi każdemu gościowi, kto wkroczył w ich progi, bo gościnność zarówno dla pani Danuty, jak też pana Antoniego — to sprawa tak samo ważna jak honor, wiara, patriotyzm — wszystkie te cechy, które zarówno ona jak i on wynieśli ze swych domów rodzinnych. Takich podobnych, mimo że leżących po innych krańcach Wilna — tym niemniej takich tradycyjnych, podwileńskich wypełnionych tymi samymi wartościami, które przejęli w spadku największym, starając się je w ciągu całego życia nie tylko wiernie przestrzegać, ale też wzbogacać o swój dorobek życiowy, by potem tak samo przekazać swoim dzieciom, wnukom i prawnukom…
Pan Jankowski spotyka nas pokazując legitymację korespondenta nieetatowego „Czerwonego Sztandaru”, którą otrzymał w roku 1968. I ta data, ten rok spokrewnia nas podwójnie, przez rodowód Gładkowskich (z jakiego mama pana Antoniego się wywodzi), no i poprzez ten jedyny polski dziennik, któremu poświeciliśmy tyle lat życia. Ja — etatowo, a pan Antoni nieetatowo — nie tylko pisząc artykuły, poruszając problemy szkolnictwa, lecz też aktywnie uczestnicząc w naszym życiu, a wreszcie w roku 2008 zostając zwycięzcą jednego z najbardziej prestiżowych plebiscytów „Kuriera Wileńskiego” — Polak Roku 2008.
Gdyby trzeba było tylko wymienić wyróżnienia, odznaczenia, jakie oboje w ciągu życia otrzymali, gdzie byli, co dokonali — na to potrzebny jest niejeden okazyjny artykuł, a książka, może nawet obszerniejsza od tej, jaka ukazała się niedawno — „Polskie uczenie. Wspomnienia Antoniego Jankowskiego”, spisana i opracowana przez Jana Sienkiewicza. Dlatego ten tak ważny temat działalności życia i jego najważniejszych rozdziałów zostawiam czytelnikowi, który weźmie do rąk tę arcyciekawą pozycję autobiograficzną będącą nie tylko kroniką życia jednej osoby czy rodziny, ale dosłownie panoramą polskiego szkolnictwa na Wileńszczyźnie w okresie powojennym.
My natomiast wróćmy do naszego spotkania, tak ciepłego, rodzinnego, bo pani Danuta, jak to prawdziwa gospodyni, nie tylko zaprosi nas do stołu, ale też uczęstuje kiełbaskami domowej roboty, marynowanymi grzybkami i innymi specjałami domowymi.
„Zawsze miałem zaplecze rodzinne, oparcie w żonie nie tylko jako najbliższej przyjaciółce, ale też świetnej matce naszych dzieci, dobrej gospodyni — mówi pan Antoni. — Dobrze trafiłem z wyborem — z właściwym sobie dowcipem mówi gospodarz.
Danuta, z domu Tokarzewska, pochodzi ze wsi Okmiany, co to leży za Trokami. Była „podskrobkiem” w rodzinie, czyli najmłodszą z trójki dzieci, ale jak mówi, była obdarzona nie okruchami miłości rodzicielskiej, ale otrzymała jej chyba jeszcze więcej — tak została nią wypełniona, że sama w ciągu całego życia starała się również taką miłością, jaką sama otrzymała, obdarzać dzieci, wnuków, tych, z którymi w ciągu prawie pięćdziesiąt lat pracowała.
Danusia od dzieciństwa była ambitną, pracowitą, dobrze wychowaną, dlatego wszędzie jej się dobrze wiodło, zarówno w szkole początkowej w Brażuole, gdzie cztery pierwsze klasy ukończyła (wtedy w Brażuole, jak też w innych wsiach rejonu trockiego były polskie szkoły początkowe), a po jej ukończeniu zaczęła uczęszczać do Trok, by po ukończeniu szkoły średniej wstąpić do Wileńskiego Instytutu Nauczycielskiego w Nowej Wilejce. Że wybierze zawód pedagoga, wiedziała od dziecka — najlepsza była zabawa w szkołę.
Właśnie ta Wilejka została w ich życiu nie tylko miejscem jej nauki, później Antoniego, ale miejscem ich spotkania. Antoni, co prawda, kiedy do Wilejki wraz ze swym kolegą Józkiem Liminowiczem przyjechał, mimo że był tylko dwa lata od Danuty starszy, miał poza sobą już spore doświadczenie życiowe. W kieszeni był dyplom ukończenia Kursów Nauczycieli Szkół Polskich w Wileńskim Instytucie Dokształcania Nauczycieli (bo powstające polskie szkoły potrzebowały nauczycieli — starzy w latach repatriacji albo do Polski wyjechali, albo do Macierzy przez Sybir trafili). Miał więc ten ambitny chłopiec w tych latach powojennych poza sobą pracę jako kierownik szkoły początkowej w Obalach (rej. trocki). Potem w szkole w Zwierzyńcu tegoż rejonu, kolejno w Wielebniszkach rej. wileńskiego, służbę jako poborowy w wojsku. Do tej wyliczanki dodać należy pracę w szkole siedmioletniej w Suderwi, potem w charakterze kierownika szkoły początkowej w Antokalcach…
Słowem, był tam, gdzie się polskie szkoły tworzyły, gdzie był potrzebny — młody, energiczny, pracowity, pełen entuzjazmu i pełen pomysłów. Nie zawsze jednak z racji na swój patriotyzm dobrze jak na owe czasy postrzegany. Często odbierający guzy i nagany, czasami karany, tym niemniej nigdy się swej polskości niewypierający.
Nie dziwię się, że w pokoju gościnnym jako najważniejszy akcent ich mieszkania widnieje wyhaftowany orzeł biały.
Ale wróćmy do chwil ich pierwszego spotkania, które nastąpiło w… sali wychowania fizycznego tegoż instytutu w Nowej Wilejce. A było to tak. Kiedy oboje z Józkiem zjawili się jako studenci tej uczelni na pierwszą lekcję — nie mieli strojów sportowych. Byli w garniturach i pantoflach. Nauczyciel Babudżi na lekcję ich przyjął, ale na ławce posadził i kazał się przypatrywać.
„No to przypatrywaliśmy się dosłownie. Ja właśnie wtedy wypatrzyłem Dankę. Zresztą byłbym ślepy, gdybym jej nie wypatrzył. Była piękna, wysportowana, a jak później poznaliśmy się, okazało się, że i mądra. Czy dziwić się trzeba, że po roku moja Danusia nazwisko z Tokarzewskiej na Jankowską zamieniła” — mówi z uśmiechem gospodarz.
A potem już oboje zgodnie dowcipkują, jak to było z tym ich weselem, a faktycznie z czterema weselami. Ślub kościelny załatwił im wujek w Wilnie. Akurat 9 października 1960 roku. Ślub był cichutki, kameralny, bo z racji na swe zawody i na to, że Antoni miał już ciężkie doświadczenie z władzami za przyjaźń z księdzem — w ogóle by im drogę do oświaty zamknięto. To by było dla nich nie do zniesienia. A z tą historią to było tak. Spotkali się jeszcze jako studenci w domu gościnnym Jankowskich w Mejszagole, gdzie zebrali się młodzi, przyszedł też ksiądz Obrembski. Ktoś doniósł…
Dlatego tym razem nie chcieli ryzykować. Ślub był cichuteńki, ale przyjęcie wujek w domu dla młodej pary zrobił. Ślub cywilny młodzi zawarli w Podbrodziu, na którym była cała szkoła Maguńska, gdzie to pan młody dyrektorował, a panna młoda jako nauczycielka pracowała.
„Trzeciej niedzieli moja Danusia założyła welon po raz trzeci — żartuje Antoni — no bo jej mama zadecydowała, że wesele musi być. Krewniaków dużo, rodzina szanująca się, nie można dać powodu do gadania, że córa wzięła ślub po cichu”.
W tym miejscu pani Danuta wtrąca: „Ale Antku, twój tato, który był na weselu w naszych stronach rodzinnych, też się uniósł honorem: co to ja gorszy, muszę też swemu synowi wesele wyprawić. A więc za tydzień hulaliśmy w Stakieniszkach w domu rodzinnym Antoniego” — kończy gospodyni.
A potem zaczęło się wspólne życie z radościami, kłopotami, jak to u każdego w życiu. Oboje mieli te same dążenia do dalszej nauki, oboje się dokształcali, zdobywali szlify mistrzostwa. Oboje się cieszyli z największego daru — dzieci. Mirosław, dziś dyplomowany inżynier wraz z rodziną w stolicy mieszkający, przyszedł na świat w roku 1962 w Magunach. Cztery lata później narodziła się Jolanta, już w Podbrodziu.
Ten podbrodzki etap to temat do osobnej książki, tak bogaty, tak treściwy i tak trudny. Bo spadek, jaki oboje młodzi otrzymali w darze — on jako dyrektor, ona jako wychowawczyni, a faktycznie jego zastępczyni, nie był łatwy ani pod względem gospodarczym — zapuszczone nieprzystosowane pomieszczenia, ale najważniejsze — ludzkim. Była to młodzież mocno skrzywdzona przez najbliższych, przez los, trzeba było ją „leczyć”, długo i cierpliwie. Dobrocią, by zobaczyli życie w innym, lepszym świetle, by potem taką drogą sami poszli. Tak powstawał prawdziwy Dom Dziecka. Dom, gdzie do każdego z wychowanków, pracowników dyrektor zwracał się tylko z prośbą, dobrocią, a nie nakazem.
Bo Jankowski jest przekonany, że dobroć zawsze odpłacana jest dobrocią, a zło niestety też tym samym.
Chociaż z racji na różne stanowiska (w tym dwukrotnie jako kierownik wydziału oświaty rejonu solecznickiego) trzeba było czasami i bardziej stanowczo się wypowiedzieć, kiedy szkoły wizytował, a podczas takich wizytacji w każdym kolektywie różnie być może. Ale tym niemniej stanowczość musi iść w parze z grzecznością, a nie chamstwem — przeświadczeni są oboje.
O życiu, dokonaniach obojga można by wiele mówić. Bo chyba mało komu udało się w ciągu półwiecza osiągnąć tak wiele — dobre udane dzieci, czworo wnuków, a los tak chciał, że w przededniu swojej tak ważnej życiowo daty — 50 lat wspólnie przeżytych — doczekać się prawnuczki Oliwii.
Trzymiesięczna Oliwia na złotych godach pradziadków oczywiście wraz z rodzicami, dziadkami, będzie. Bo w rodzinie Jankowskich każde wydarzenie, każde święto jest bardzo rodzinne, bardzo domowe. Uważają, że gdzie jak nie w domu rodzinnym (od red. notabene tak czystym, odremontowanym, schludnym) i już własnym, po tylu mieszkaniach służbowych mogą się zebrać.
Od kilku lat pani Danuta jest na emeryturze, a pan Antoni od lipca roku ubiegłego. Początkowo zastanawiali się, jak to nie trzeba się zrywać do pracy, nie trzeba myśleć o innych, załatwiać coraz to nowe sprawy. A żyć tylko dla siebie.
Ale jak za chwilę mamy okazję się przekonać nie wylegują się na przysłowiowej kanapie. Bo to nie dla nich. Są na wszystkich imprezach, jakie w Solecznikach się organizuje, gdzie piosenkę polską się słyszy, mają mnóstwo przyjaciół — tu i w Polsce, jeżdżą do stolicy, do syna, do teatru, no i pracują na działce. To, co zobaczymy, przerasta nasze wyobrażenia o jeszcze jednym talencie gospodarza domu — bo ten tak wypucowany, zadbany w każdym calu dom sam zbudował. Od podstaw.
To, że poziom ich działki jest wyższy od innych, to jak się okazuje, wina… fundamentu.
„Wykopałem fundament, a gdzie było ziemię podziać — mówi Jankowski. — Dlatego rozrzuciłem ją po całej parceli i tak podniósł się nasz poziom — kontynuuje tak spokojnie, jakby to była sprawa jednego czy kilka wiader piachu.
Działka rodziny Jankowskich mogłaby śmiało rywalizować w przeglądach — jest tak zadbana, gustowna. Zbudowana nie tylko pracą, ale też sercem, tęsknotą za kawałkiem ziemi ojczystej, z którą nigdy mimo nauki więzi nie zerwali, do której tęsknili i której teraz mogą się udzielić, kiedy mają więcej czasu.
Zbierają się więc tu jak tylko mają wolne chwile. Łaźnię wypalą, przy kominku posiedzą, herbatę na werandzie wypiją, wnukami i już prawnuczką się pocieszą. A gdy rodzina się rozjedzie, pan Antoni pójdzie sobie na poddasze do swego gabinetu wypełnionego szczelnie książkami, wycinkami, artykułami. Po chwili i Danuta się dołączy, by razem podumać o tych latach, co to im tak szybko a tak nasycenie upłynęły. To nasycenie zawdzięczają w ogromnej mierze zawodowi, który oboje wybrali — zawodowi nauczyciela, który uważają za szczególny, bo ma się do czynienia z dziećmi, które należy kształtować, wychowywać. No i najważniejsze — kochać.
Trzeba by już kropkę nad tym tak skromnym artykułem o 50-letniej drodze wspólnie przez Jankowskich przebytą postawić nie zapominając o życzeniach dla Jubilatów nie tylko od niżej podpisanej, ale całej redakcji.
Ale przytoczę jeszcze jeden fakt z ich życiorysu. W kalendarium, jakie znalazło się w powyżej wymienionej książce z życia Antoniego Jankowskiego, wśród najważniejszych dat, odznaczeń najwyższych, jak medale: „Za zasługi w krzewieniu polskości na Litwie” , „PRO MEMORIA” „Złotego Krzyża Zasługi”, „Krzyża Kawalerskiego Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej” są też wniesione nie mniej ważne daty: ślubu, urodzenia dzieci, wnuków. W następnej książce, a wierzymy, że pan Antoni wraz z małżonką takie wspomnienia dopiszą, znajdzie się na pierwszym miejscu data urodzenia prawnuczki Oliwii i inne daty, a potem odznaczenia tych, co to z rodu Danuty i Antoniego Jankowskich się wywodzą.