1 maja roku 2004. Dzień ten wszedł na trwałe do historii. W tym dniu niemal już cała Europa stała się jednym gospodarczo-politycznym organizmem. Z tej okazji zarówno w nowych państwach członkowskich, jak też w wielu państwach starej Europy odbyło się wielkie świętowanie.
Litwa nie była wyjątkiem. Przez kilka dni w Wilnie pod gołym niebem odbywały się koncerty, które łącznie odwiedziło kilkaset tysięcy wilnian i osób spoza stolicy. Gruntownie odremontowana aleja Giedymina przekształciła się w tym pamiętnym dniu w jeden wielki ogródek piknikowy, gdzie serwowano narodowe specjały z kuchni poszczególnych krajów należących do Unii. Odtąd taki „piknik” odbywa się tradycyjnie co roku.
Jedna z centralnych uroczystości z okazji przystąpienia Litwy do UE odbyła się też na terenie rejonu wileńskiego, w miejscu geograficznego Centrum Europy — 26 km od Wilna w pobliżu miejscowości Bernaty. Wtedy to politycy odsłonili na pobliskim wzgórzu symbolizujący centrum Europy pomnik w postaci 7-metrowej granitowej kolumny z pozłacaną metalową koroną z 12 gwiazdami u góry. Od tego to dnia Centrum Europy, na którego uporządkowanie rząd przeznaczył 450 tys. litów, jest otwarte dla turystów z całego świata.
Ale na Litwie była i jest… Europa. Europa, gdzie życie w tym dniu toczyło się tak samo jak zawsze: z tymi codziennymi troskami, małymi radościami i ogromną niepewnością: jak to w tej prawdziwej Europie, jak w ich rodzimej malutkiej Europie będzie się żyło.
A mowa jest o podwileńskiej wsi na Litwie leżącej w gminie duksztańskiej, noszącej taką nazwę, którą po raz pierwszy „Kurier” odwiedził w przededniu referendum o wstąpieniu Litwy do Unii Europejskiej. Malutką Europę zamieszkiwaną wówczas przez 24 mieszkańców – Polaków, którzy w sondażu „Kuriera” totalnie określili się jako… eurosceptycy.
Wyjazd ten i rozmowy z tutejszymi mieszkańcami jednak potwierdziły, że bynajmniej ludzie nie tylko że nie byli przeciwko wejściu Litwy do Unii, ale jakże wielkie łączyli z tym nadzieje. Nadzieje dla jednych może bardzo prozaiczne, a dla nich tak istotne: czy wraz z tym wejściem zmieni się ich życie. Tu. W tym zakątku niby stosunkowo nie tak odległym od stolicy, a tak dalekim od cywilizacji. Jakie będą ceny na mleko, czy uda się im odzyskać i zachować ojcowiznę, a wreszcie: kto na niej pracować będzie: wszak wieś zamieszkiwana była w większości przez ludzi starszych. Młodzi wyjechali w poszukiwaniu pracy do Wilna, innych miast.
Jak dzisiaj po dziesięciu latach wygląda podwileńska Europa? Z takim samym zadaniem wyruszamy tą samą trasą. Z tym tylko, że już wiemy, jak do tej wioski dojechać. Nie to co podczas pierwszej wizyty — wszak oznakowania żadnego nie było. Musieliśmy więc i błądzić i o drogę pytać.
Wtedy to na nieoznakowanym przystanku zamieściliśmy sporządzoną wywieszkę z nazwą „Europa”.
I oto rok Anno Domini 2014. Przystanek w tym samym miejscu, a nazywa się ni mniej, ni więcej a… „Kolūkis” („Kołchoz”). Trudno powiedzieć, czym się kierowali drogowcy dając mu taką nazwę dawnego sowieckiego rolniczego gospodarstwa. Ale że wygląda to bardzo dziwnie w dzisiejszych czasach — to już mówić nie trzeba. Owszem, w tym, jak też innych rejonach Litwy kołchozy i sowchozy były. Taka była rzeczywistość dnia sowieckiego. W całej prawie Litwie widnieją też podobne kikuty ferm kołchozowych jak tu.
„Tu, we wsi Europa wszystkie te rozwalone, nieczynne od lat fermy mają od dawna właścicieli, ale widocznie nie za bardzo oni wiedzą, co z tym nabytkiem zrobić. I tak to ta prywata stoi i oczy kłuje — mówi gospodyni gminy duksztańskiej.
— Ale Europa żyje! — kontynuuje Wacława Baniukiewicz. — Pokażę dla was, że mamy się czym pochwalić, że jesteśmy dziś pewni, że wieś nie tylko nie zaginie, a wręcz odwrotnie — ożywa, czego dowodem jest zwiększenie się liczby mieszkańców. Mamy już 38 mieszkańców Europy, a wtedy kiedy tu „Kurier” był — mieszkało tylko 24. A kiedy ktoś wraca na ojcowiznę — to radość największa! Bo ludzie to najcenniejszy skarb — mówi wieloletnia starosta, mieszkanka stron duksztańskich.
Zna wszystkich nie tylko z imienia, nazwiska, ale wie, jakie problemy każdego męczą, cieszy się, kiedy coś dobrego ich spotyka. I poza godzinami pracy głowi się, jak każdemu potrzebującemu pomóc.
Nic więc dziwnego, że ma poparcie wśród mieszkańców, czego dowodem jest nawet taki mały obrazek z naszego pobytu. Kiedy pytam tak niefortunnie i tak po wileńsku dwóch napotkanych przy gmachu gminy mężczyzn, gdzie „siedzi” starosta, jeden z nich odpowiada: „Nasza starosta nie siedzi, a od godziny 8 rano pracuje!”. I grzecznie pokazuje nam drzwi gabinetu.
Pani Wacława rzeczywiście pracuje. Ma kolejnego petenta. Codziennie przychodzą do niej, każdy ze swoim problemem, nie zważając czasami na godziny przyjęć.
„Wiem, że człowiek nie chce, a czasami nie może czekać. Że w wielu wypadkach dojeżdża. Dlatego staram się w miarę możliwości każdego przyjąć nie zważając na te godziny — mówi starosta. — Oczywiście wygospodaruję czas dla „Kuriera”, pisma, które czytam sama, jak i wielu mieszkańców naszej gminy. Przypominam, jak byliście przed wstąpieniem Litwy do Unii, chętnie pokażę, że mamy czym się pochwalić za te ostatnie 10 lat.
Po chwili wyruszamy na miejsce, gdzie się rodzi nowy obiekt, nowa instytucja: Centrum Opieki Dziecięcej w Gejsiszkach. Jego gospodarzem jest samorząd rejonu wileńskiego, który wspiera budowę finansowo przy pokaźnym wsparciu Unii Europejskiej.
„To już największa zasługa naszego europarlamentarzysty Waldemara Tomaszewskiego, który doskonale wie, że takie centrum pomoże ożywić nasze strony, da i już daje pracę dla miejscowych ludzi, a dla dzieci, z tych czy innych przyczyn osieroconych, da szansę bycia w rodzinach zastępczych, które tu zamieszkają” — mówi starosta.
Na miejscu budowy, która rozlokowała się na terenie dawnej szkółki w Gejsiszkjach wre praca. Kierownik robót Jonas Gaidelis jest zadowolony z jej przebiegu. Niektóre domy już z zewnątrz są gotowe — teraz trwają prace przy ocieplaniu zarówno budynku administracyjnego, jak też kilku zbudowanych już domków, potem rozpocznie się ich wykańczanie.
Czy zdążą do widniejącego na planszy końca terminu prac — lata 2016-2017?
— Wszystko zależy od finansowania — mówi kierownik. — Bo reszta nas nie zatrzyma. Pogoda dopisuje, siłę roboczą mamy. Wielu miejscowych zatrudniliśmy.
Młody chłopiec, który się przedstawia jako Krzysztof Ruczyński, jest miejscowy. Jest mechanikiem samochodowym, ale kiedy ukończył naukę i dowiedział się, że w jego rodzinnych stronach budowane jest centrum dziecięce — od razu tu się zgłosił. Pomaga kryć dachy. Jak mówi, uczy się tego nowego fachu i nie może się nacieszyć, że do domu ma blisko, a i na zarobki narzekać nie może. Jego ojciec Antoni pracuje tu jako stróż.
— Co do zatrudnienia, to u nas nie jest najgorzej — mówi pani Wacława. — Obok „Biovela”, niektórzy dojeżdżają do przedsiębiorstwa „Paroc”, teraz — przy budowie centrum dziecięcego. Ale wieś jest wsią, nawet jeżeli ludzie pracy nie mają, to pracują na swoim. Na szczęście wszyscy u nas ziemię odzyskali, co prawda, jest nieurodzajna, ale za to większe dopłaty za nią otrzymują. Za hektar 188 litów, za zbożowe — 450 litów. Takie dopłaty ma 300 gospodarzy naszej gminy.
— Żyć na wsi można, jeżeli człowiek nie leni się pracować — kontynuuje myśl pani Wacławy mieszkaniec Europy Stanisław Wasilewski, którego spotykamy przy drzewku, jak się okazuje, orzecha włoskiego. No, będzie mi owocowało w tym roku — mówi pan Stanisław.
W ciągu wielu lat pracował jako brygadzista w miejscowym kołchozie, od lat już sześciu jest na emeryturze. Ale czasu wolnego nie ma. Uprawia 3 hektary, sieje i sadzi wszystko, co potem mu potrzebne w gospodarstwie. Oczywiście, że takowe posiada, jak bez tego. Trzymał i trzyma świnie, planował, że do 30 sztuk pogłowie rozszerzy, trochę — jak mówi — mu nie poszło, ale zawsze jakaś tam dziesiątka jest. Kury, owce. Krowy nie ma.
Krowa we wsi jest jedyna. Kiedyś każdy gospodarz krowy posiadał. Ale trudno ją utrzymać, pastwiska, paszy na zimę potrzebuje. A ceny na mleko w całym kraju są bardzo niskie, wejście do Unii cen, jak to ludzie mieli nadzieję, nie zwiększyło.
Tym niemniej ludzie zaczęli wieś doceniać i powracać tu.
— Przed dziesięciu jeszcze laty byliśmy daleko od miasta (trzydzieści kilometrów). Byliśmy „niemodni”, każdy przyjezdny budował się bliżej stolicy, teraz chętnie u nas osiadają — z uśmiechem mówi gospodyni gminy duksztańskiej.
Cieszy jednak ją najbardziej, że wracają dzieci do swych stron rodzinnych.
— Jedziemy do rodziny Łobaniów, zobaczycie, jaki piękny dom pobudowali na ojcowiźnie, jak zadamawiają się na stałe, obok starych i potrzebujących już opieki rodziców! — zachęca pani Wacława.
Pan Romuald, z którym rozmawialiśmy przed dziesięciu laty, dziś najstarszy mieszkaniec Europy, wraz z żoną Janiną w marcu obchodził swoją 55. rocznicę ślubu. Jaki to był pracownik. Ileż to domów, w tym też fermy, pobudował.
Teraz na jego ojcowiźnie dom wznosi zięć Anatol z żoną Danutą. Anatol rodem z Doniecka. Jak trafił do Europy, oraz oczywiście na Litwę?
„Służyłem w wojsku w Kownie. Jak to młodzi, zapoznałem się z młodą, urodziwą Polką, która, jak się później okazało, pochodzi ze wsi o nazwie Europa. I od razu trafiłem z Ukrainy do Europy!” — śmieje się.
Do domu gościnnego, pracowitego. Rodziny polskiej z dziada pradziada, rodziny Wojtkiewiczów. Niedługo ze sobą chodzili, w roku 1982 stanęli na ślubnym kobiercu w wileńskim kościele pw. św. Piotra i Pawła. Doczekali się dwójki dzieci, dwóch wnuków i właśnie chyba z myślą o młodym pokoleniu zaczęli się budować na ojcowiźnie w roku ubiegłym.
Anatol w ciągu 15 lat pracował w policji (naówczas milicji), potem imał się różnych prac, obecnie pracuje w przedsiębiorstwie „Paroc”, które to znajduje się przy drodze wiodącej do Dukszt.
Ziemi nie uprawiają, tylko tyle, co koło domu. Danuta rodziców dogląda, mają oczywiście ogród, sad, budowę rozpoczęli, ziemię więc oddają w dzierżawę. Są pełni optymizmu, gdyby to jeszcze lepsza droga do ich domku w Europie, to żyć naprawdę można.
— Gdyby były środki, to bardzo nam potrzebna jest naprawa dróg — wzdycha pani Wacława. — Szczególnie do tej Europy drogi są słabe, mało ludzi mieszka, trudno więc na nie uzyskać środki. Ale oczywiście w miarę swych sił będę się starała takiej rodzinie ambitnej, pracowitej pomóc. Choćby drogę wyrównać, żwiru nawieźć — mówi gospodyni tego terenu. — Bo takie rodziny, które wracają do swych stron rodzinnych, należy cenić.
Żegnamy rodzinę Łobaniów, która, jak się okazuje, ma w swoich archiwach nawet kronikę nakręconą kiedyś przez dokumentalistów litewskich o ich wsi. Historycznej, wabiącej nie tylko nazwą, ale też przeszłością. Bo to przecież w miejscu ferm były zabudowania dworskie, o których to nam tak interesująco opowiadał przed dziesięciu laty ojciec Danuty Romulad Wojtkiewicz oraz nauczyciel Prutkowski.
Właścicielami tego majątku byli państwo Górscy, przyjeżdżali po latach ich potomkowie do Europy, ale nic absolutnie nie znaleźli z tego co było. Nawet ta rzeczka Euróbka jakaś inna dla nich się wydała, nie taka piękna i nie taka romantyczna, jak to im rodzice opowiadali — wrócili więc do Polski. Więcej tych miejsc nie odwiedzali, bo wiedzieli, że tylko smutne wspomnienia z tego okresu, co to sowieci tu gospodarzyli, wyniosą.
Dlatego każdy najmniejszy nawet, drobny, pozytywny szczegół tu dziś zobaczony — cieszy. Cieszą spotkania z ludźmi tu przybyłymi. Takimi jak Ukrainiec Anatol, który nie tylko Polkę miejscową pokochał, ale też wszystkich ludzi miejscowych uszanował poprzez poznanie ich wiary, języka i sam się stał dla nich tutejszym, szanowanym.
Jadwiga Tyszczuk też Ukrainka. Trafiła do Europy z Kazachstanu, gdzie jej rodzice byli wywiezieni. Seniorka Jadwiga chyba już i zapomniała, że jej rodzimy język — ukraiński, wszak tu już lat prawie czterdzieści jak mieszka.
— Przywiózł tu mnie mój dziś już nieżyjący mąż — wspomina Jadwiga. — Tu naprzeciwko szkoły zamieszkaliśmy, tu, kiedy była jeszcze szkoła w Gejsiszkach, pracowałam jako sprzątaczka. Bardzo szybko języka polskiego się nauczyłam, bo tylko taki i w pracy i dookoła słyszałam. Moje dzieci, a mam ich sześcioro, oczywiście też polski znają. Ale obok mam tylko jedną córkę, z której rodziną mieszkam.
Jak mówi, pozostali — jak te ptaki — rozlecieli się w różne strony.
— Najbardziej martwię się za tych mieszkających na Ukrainie, boż to tam takie piekło! Modlę się, aby tylko do wojny tam nie doszło… Córka mnie uspokaja, ale kto wie, bo ogień szybko się rozpala, a jak trudno go gasić — mówi na odchodnym filozoficznie moja rozmówczyni.
Ksiądz Henryk Naumowicz, proboszcz kościoła pod wezwaniem św. Anny w Duksztach ma w swej pieczy ponad 800 parafian. W tym też tych zamieszkałych w Europie. Jak odbiera budowę takiego dziecięcego centrum?
— Może nadejdzie taki dzień, że takie centra nie będą potrzebne nigdzie, w tym też w Europie, tej naszej małej i tej dużej. Bo każde dziecko powinno mieć ojca i matkę. Ale na dzień dzisiejszy to jest to doskonałe wyjście, że dziecko skrzywdzone przez los znajdzie rodzinę. Chociażby zastępczą. I że każde dziecko przystąpi do pierwszej komunii świętej, którą to między innymi będziemy mieć u siebie w ostatnią niedzielę maja. W tym roku przystąpi dziewięcioro dzieci. W ubiegłym nie było żadnego… — mówi ksiądz Henryk.
Nasz kilkugodzinny „nalot” do Europy jest stosunkowo jednak za krótki. Bo mała Europa ożywa, żyje i jest nadzieja, że o wsi o tej nazwie będą zawsze tylko dobre wieści…