Unia Europejska długo zwlekała. Od wymuszonego lądowania w Mińsku samolotu relacji Ateny-Wilno linii Ryanair, aresztowania opozycyjnego dziennikarza Ramana Pratasiewicza i jego partnerki Sofii Sapiegi minął już miesiąc.
I dopiero wczoraj unia zatwierdziła pakiet sankcji przeciwko reżimowi Aleksandra Łukaszenki. Najbardziej dotkliwą jego częścią są sankcje przeciwko dużym państwowym zakładom, które generują dla białoruskiego budżetu znaczącą część dewiz. Europa zwlekała, ponieważ niektóre państwa członkowskie, takie jak Austria, uwikłane w robienie geszeftów z dyktatorem, blokowały wprowadzenie sankcji.
Oczywiście, sankcje są mieczem obosiecznym. Na ich skutek ucierpi nie tylko autorytarny reżim za naszą wschodnią granicą, ale również państwa europejskie, w tym Litwa. Sankcje dotkną również zwykłych mieszkańców Białorusi, którzy mają dosyć rządów Łukaszenki.
Ale UE nie mogła, po prostu nie miała prawa przymknąć oczu na łamanie prawa międzynarodowego, terroryzm państwowy i de facto porwanie cywilnego samolotu. Sankcje są jedynym pokojowym sposobem, aby nie tylko wyrazić stosunek do dyktatorskich reżimów, ale i na nie wpłynąć. Brak reakcji oznaczałby, że pozwalamy Łukaszence na kolejne przestępstwa.