W „wielkim imperium” trwa właśnie kampania propagandowa, z plakatami o tym, że Szwecja jest „nazistowska”. Pamiętać trzeba, że wcześniej do grona „nazistów” (według rosyjskich środków masowego przekazu), w którym już od dawna są Ukraina, kraje bałtyckie, Finlandia, Gruzja czy Polska, dołączył też ostatnio Izrael. Jak zatem się zostaje „nazistą” w pojęciu mózgów z Kremla?
Jest to, wbrew pozorom, bardzo prosta i konsekwentna właściwie od czasów najlepszego przyjaciela rosyjskiego imperializmu — Adolfa Hitlera — definicja. „Nazistą” jest każdy, kto się kłóci z „russkim mirem”. A więc — jak ktoś popiera suwerenność Ukrainy, niezależność energetyczną krajów bałtyckich, przynależność Finlandii do NATO czy popełnia inne podobne myślozbrodnie przeciw „russkiemu mirowi”, jest „nazistą”. Z tej definicji wynika też inna — żaden rosyjski imperialista nie może być nazistą, tak po prostu. Ani ten żołdak z Ługandy, który dostawał medal, mając naszywki SS, ani dowodzący wagnerowcami Dmitrij Utkin „Wagner”, mający na ciele wytatuowane dystynkcje SS, ani wszyscy ci zagorzali rosyjscy szowiniści, antysemici i rasiści — nazistami być nie mogą, choćby mieli gęby pełne Hitlera — bo są częścią „russkiego miru”.
Jest haczyk: mieszkańcy „nazistowskich” państw są wszyscy „nazistami”, nawet jeśli i modlą się do „russkiego miru”. Przekonują się o tym prokremlowscy mieszkańcy Ukrainy, na których bomby lecą po równo. Niech się zastanowią i nasi współobywatele.
Czytaj więcej: Rosja przed 9 maja. W Moskwie kampania dowodząca, że Szwedzi to naziści