Jarosław Tomczyk: Jak trafił Pan na ślady wydarzeń, które opisał? Co w ogóle pchnęło Pana do napisania o nich książki?
Andrzej Brzeziecki: Opowiedzieli mi o nich znajomi, którzy bywali w Ostródzie. Skontaktowali mnie także z panem Piotrem Lisowskim, który jest znawcą lokalnej historii. Wydawało mi się ciekawe, że cała ta historia ma dość paradoksalny charakter, żeby Urząd Bezpieczeństwa katował żołnierzy Armii Czerwonej…
To może po kolei. Mamy początek 1946 r. Jakim miastem była wówczas Ostróda, jaki był jej przekrój społeczny?
Ostróda zmieniała swoją skórę. Z miasta niemieckiego stawała się miastem polskim, ale proces ten był bolesny. Osiedlani ludzie byli zazwyczaj skądś wysiedlani, a więc mieli poczucie wykorzenienia, niepewności i zagubienia. W dodatku na terenach Warmii i Mazur, niedawno przekazanych polskiej administracji, wciąż było bardzo dużo żołnierzy Armii Czerwonej. Wygłodniałych maruderów, gotowych do sięgania po nie swoją własność. Ludzie, którzy tu przybywali, zaliczali się do tzw. ludzi prostych, mieszkańców wsi, robotników. Czasem zjawiali się szabrownicy z Mazowsza. Do milicji i Urzędu Bezpieczeństwa brano nieraz ludzi zupełnie przypadkowych. Wszystko to razem tworzyło atmosferę zagubienia, bezprawia i strachu. Już wtedy mówiono o tym rejonie „dziki zachód”.
Czy wśród nowych mieszkańców miasta byli też przesiedleńcy z Wileńszczyzny?
Jak najbardziej. I to oni byli głównymi bohaterami zajść, które opisuję. To przesiedleńcy z rejonu Wilna, ale także z terenów dzisiejszej Białorusi. Komendant posterunku Straży Ochrony Kolei w Ostródzie, Karol Hochlajter, pochodził właśnie spod Wilna, a śledczy potem odnotowali, że mówił z wileńskim akcentem. Gdy jakiś reporter, właśnie w 1946 r., opisywał Ostródę, pisał, że widział afisze zapowiadające występy artystów znanych z Wilna. To oznacza, że wiedzieli oni, iż w tym mieście mają swoich dawnych odbiorców. Jeszcze w połowie 1946 r. w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym było odnotowanych sporo rodzin z Wileńszczyzny. Ostróda była ważnym ośrodkiem transportu kolejowego i dlatego osadzono tu kolejarzy z Wileńszczyzny, bo byli bardzo potrzebni. Komunistyczna propaganda uważała, że powinni oni być za przesiedlenia wdzięczni, bo oznaczały one awans cywilizacyjny, jakim było przeniesienie do poniemieckich domów. Rzeczywiście, poniemieckie kamienice były całkiem solidne i na pewno wygodniejsze niż wiejskie domy pod Wilnem. Niemniej nikt nie lubi się przeprowadzać wbrew własnej woli i opuszczać rodzinnych stron. To przecież olbrzymia trauma. Przesiedlenia stanowiły także czasową rozłąkę dla wielu rodzin, nerwy i kłopoty. Ci, których tu osiedlano z centralnej Polski, często nie wytrzymywali i wracali, ale ludzie z Kresów II RP już nie mieli dokąd wrócić.
15 stycznia 1946 r. w okolicach dworca w Ostródzie doszło do strzelaniny. Co było jej bezpośrednią przyczyną?
Żołnierze sowieccy, którzy kręcili się po Ostródzie, potrzebowali pieniędzy na alkohol i jedzenie. Mieli jakąś kurtkę, którą chcieli sprzedać pracownikowi kolei, Marianowi Dumnemu. Skąd mieli tę kurtkę i czy nie był to tylko pretekst do zaczepki, trudno powiedzieć. Dość, że gdy Dumny odmówił, Sowieci pobili go i ograbili. Ten jednak poskarżył się Straży Ochrony Kolei, która wysłała na miejsce patrol. Był on jednak tylko trzyosobowy, nie miał szans z większą grupą sołdatów. Sowieci pobili Polaków, padły też strzały, wywiązała się walka, bo na peronie byli również polscy żołnierze, a wokół kręcili się także milicjanci.
Ktoś zginął w trakcie wymiany ognia?
Dwóch Polaków, sokista i żołnierz. Sołdaci zabrali trupy i wywieźli z miasta. Zarazem wzięli też dwóch jeńców – sokistę i milicjanta. Uprowadzili ich do baraków Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, gdzie mieli swoją bazę. Tam Polaków okradziono i pobito.
Jakie były konsekwencje incydentu?
Padło hasło pomszczenia poległych. Zaczęła się zwyczajna obława na żołnierzy sowieckich. I było już wszystko jedno, czy złapani zostaną rzeczywiście sprawcy pobicia, czy inni. W szamotaninie zginęło dwóch czerwonoarmistów, ale trzech złapanych zostało zaprowadzonych na posterunek SOK. Tam ich bito. Co ciekawe, ponoć najbardziej bił jeden z funkcjonariuszy UB. Jednak nie wiadomo było, co zrobić z pobitymi jeńcami. Ślady pobicia były dowodem znęcania się nad nimi. Wybrano fatalne rozwiązanie, wyprowadzono ich przed budynek i rozstrzelano. Potem próbowano trupy ukryć, ale było ciemno, wszyscy byli trochę podpici, a na pewno podenerwowani.
Co w szerszej perspektywie poruszyło lawinę wydarzeń w Ostródzie, doprowadzając do strzelaniny, pojmania sowieckich żołnierzy i ich egzekucji?
Atmosfera. Niepewność i strach. Ostróda nie ucierpiała w czasie przejścia frontu, ale zniszczenia dokonane przez szabrujących czerwonoarmistów, ale także, choć w mniejszym stopniu, Polaków, sprawiły, że życie w Ostródzie wcale nie było łatwe. Nie było wody, prądu itp. Wszystko trzeba było dopiero naprawiać i remontować. Czyli z obiecanego awansu cywilizacyjnego niewiele zostało. W całej Polsce panowała, jak to ujął Marcin Zaremba, „wielka trwoga”. Informacje o rabunkach i gwałtach dokonywanych przez Armię Czerwoną rozchodziły się szybko. Przecież nawet polscy komuniści próbowali u Stalina interweniować w tej sprawie. Ale to właśnie Stalin dał przyzwolenie na to wszystko. O ile żołnierze szturmujący Berlin w 1945 r. zdążyli się obłowić, to ci, którzy stacjonowali na Mazurach zimą 1946 r., wiedzieli, że mają ostatnią szansę, zanim nie odeśle się ich w głąb Związku Sowieckiego do domów i kołchozów. Dlatego chcieli „nachapać się” możliwie szybko i dużo. Historia w Ostródzie na zasadzie pars pro toto pokazuje szerszy społeczny problem.
Jaki związek z wydarzeniami ma wileńska Armia Krajowa?
Głównie jako groźne dla nowej władzy tło, bo bezpośrednio nie udało się udowodnić oskarżonym, że mieli związek ze zgrupowaniem mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, choć ich o to pytano. Sztab Wileńskiego Okręgu AK przenosił się akurat w tym czasie do Polski, a dokładnie do Gdańska. I jak donosiło UB, właśnie w rejonie Ostródy „systematycznie dokonywano napadów na bezbronną ludność”. Pół roku po tych zajściach, gdy szykowano się już do procesu, jeden z bohaterów książki, funkcjonariusz UB Stanisław Wruszczak, który z pewnością zeznawałby na procesie, zginął w potyczce z oddziałem „Zeusa”, czyli Leona Smoleńskiego z wileńskiej AK. Po śmierci Wruszczaka propaganda oskarżała, że resztki wyzyskiwaczy i drobnomieszczaństwa przybyłe z Wilna, w ramach repatriacji do Ostródy, stanowiły zaplecze dla „Łupaszki”.
Czytaj więcej: Pogrzeb „Łupaszki” na Wojskowych Powązkach
Czy to prawda, że w tym czasie schronienia w Ostródzie szukała Danuta Siedzikówna, czyli „Inka”?
Tak, dokładnie na terenie powiatu, w pobliskim Miłomłynie, gdzie pod pseudonimem miała pracować w nadleśnictwie. Zapewne liczyła, że na terenach, gdzie każdy jest obcy i gdzie nie zadaje się wielu pytań, będzie jej łatwiej.
Wydarzenia w Ostródzie zakończyły się procesem. Jaki był jego finał?
Do procesu doszło we wrześniu, czyli jakieś dziewięć miesięcy po zajściach. Oskarżonych było dziewięciu sokistów i jeden z ubeków. Sąd był wojskowy, obowiązywało drastyczne prawo. Na ławie oskarżonych zabrakło żołnierzy 53. pułku piechoty. Widać, że proces szedł w kierunku odsunięcia oskarżeń od wojska, ale także od UB. W jednym z dokumentów czytamy, że na ławników i obrońców należy wytypować oficerów inteligentnych, co pewnie było zawoalowanym poleceniem, aby wskazano ludzi, którzy poprowadzą proces w pożądanym kierunku. Warto dodać, że trupy żołnierzy Armii Czerwonej miały rany w głowie. To świadczy o tym – biorąc pod uwagę, że wszystko działo się po zmierzchu – że strzelano całkiem precyzyjnie. Jedynym żołnierzem, którego wprost oskarżano o zabicie żołnierza armii sojuszniczej, jak to nazywano, był Mikołaj Kosacz, ale to było wygodne, bo Kosacz uciekł z aresztu. Pilnował go ten sam ubek, który potem zginął z rąk ludzi „Łupaszki” – Stanisław Wruszczak. Podczas procesu komendant Hochlajter został zapytany, co robił podczas okupacji w Wilnie. Dość odważnie zapytał: „Podczas której okupacji?”. Na co sąd oczywiście poprawił go, że była tylko jedna okupacja, czyli niemiecka. Hochlajter odparował, że miał dwie okupacje, czyli także sowiecką. Trzeba powiedzieć, że dużo ryzykował przez takie stwierdzenie. Ostatecznie ukarano przede wszystkim sokistów. Jednak nie zapadł żaden wyrok śmierci. Może sąd wiedział, że to byłoby już za duże „przegięcie”. Wyroki były względnie łagodne, potem przyszły zresztą amnestie.
Na jakich źródłach oparł Pan swoją opowieść?
Głównie były to zgromadzone dziś w Instytucie Pamięci Narodowej dokumenty ze śledztwa i procesu oraz teczki poszczególnych bohaterów. Bardzo ciekawy był język, jakim się posługiwano. Widać było, że śledczy są trochę na bakier z poprawną polszczyzną. Używano jeszcze papieru firmowego nazistów, więc niektóre protokoły są na kartkach ze swastyką. Oczywiście ważna była też ówczesna prasa mazurska, ale także późniejsze opracowania historyków na temat pierwszych lat po 1945 r. One pozwoliły mi opisać szersze tło, bo przecież z obecnością Armii Czerwonej borykano się w całej Polsce i podobne incydenty – choć może mniejsze – także się zdarzały. Dość zabawna, ale także straszna, jest konfrontacja artykułów, w których zachęcano do polonizacji Ziem Odzyskanych, z realiami życia. Najpierw dominował entuzjazm, z czasem jednak nawet lokalna prasa przyznawała, że żyje się na Mazurach po prostu ciężko.
Czy w Ostródzie pamięta się dzisiaj o wydarzeniach z 1946 r.?
Mało… Pytałem w księgarniach, czy są jakieś książki na ten temat. Nie było. Pytałem także w muzeum, które mieści się w dawnym zamku krzyżackim. Choć pracownik muzeum słyszał o tych zajściach, to powiedział, że turystów bardziej i tak interesuje krzyżacka przeszłość. Było kilka publikacji. Historia żyła trochę jako miejska legenda. Ponoć opowiadano, że na wiosnę z jeziora, nad którym leży Ostróda, wypłynęło wiele trupów. To chyba jednak nieprawda. I bez tych trupów historia jest dość niesamowita.
Andrzej Brzeziecki (ur. 1978) – historyk, dziennikarz, publicysta
Absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autor i współautor książek historycznych oraz reporterskich, m.in. „Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera” (Wołowiec 2018), „Wielka gra majora Żychonia. As wywiadu kontra Rzesza” (Kraków 2021), „Kocio, Kozioł, Senator. Biografia Krzysztofa Kozłowskiego” (Kraków 2022), laureat Nagrody im. Jerzego Turowicza w 2016 r., Międzynarodowej Nagrody im. Witolda Pileckiego w 2022 r. za reportaż historyczny i nagrody historycznej Klio III stopnia.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 40 (116) 07-13/10/2023