W minionym tygodniu można było odnieść wrażenie, że premier litewskiego rządu Ingrida Šimonytė podała w wątpliwości trwałość wojskowego sojuszu pomiędzy Litwą a Polską. Z niewiadomego powodu oświadczyła, że w Polsce istnieją pewne prawne okoliczności niepozwalające Wojsku Polskiemu stanąć w obronie Litwy w wypadku, gdyby podobnie jak Ukraina została poddana zbrojnej agresji.
Tylko bardzo leniwy polityk i publicysta na Litwie powstrzymał się od „przyjemności” wyjaśnienia szefowej rządu, ubiegającej się o fotel prezydenta, że ta, delikatnie mówiąc, nie ma rozeznania w tej kwestii. Kropkę nad „i” w tej sprawie musiał postawić goszczący w Wilnie premier polskiego rządu Donald Tusk: „Solidarność Polski i Litwy także w wypadku agresji nie podlega żadnej dyskusji. Dobrze wiemy, na jakim gruncie prawnym działamy”.
Nie wierzę, że pani premier wątpiła w zdolność Polski do wykonania sojuszniczego obowiązku. Nie wierzę, że tak doświadczona polityk, już prawie cztery lata zasiadająca w fotelu szefowej rządu, nie wie, jak działają NATO-wskie procedury. Po co więc na kilka dni przed wizytą polskiego premiera wydała tak dziwne oświadczenie? Po co w ślad za nią podobne rzeczy wygadywał szef litewskiej dyplomacji Gabrielius Landsbergis? Nie wiem. Mogę tylko przypuszczać, że odpowiedź na to pytanie kryje się w tym, że w trakcie wizyty Donalda Tuska w Wilnie ustalono, iż już w najbliższych dniach ministrowie spraw zagranicznych i obrony obu państw mają omówić pewne sojusznicze kwestie. I właśnie do tego Litwa dążyła.
Jak podaje agencja BNS, zarówno Šimonytė, jak i Landsbergis przed wizytą polskiego premiera nie odrzucali możliwości powstania dwustronnego polsko-litewskiego sojuszu obronnego, który by oczywiście nie był sprzeczny z umowami i planami wynikającymi z członkostwa obydwu państw w NATO.
Czytaj więcej: Tusk w Wilnie: „Partnerstwo z Litwą to najwyższy geopolityczny priorytet”
Komentarz opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 09 (28) 09-15/03/2024