Teresa Jakubowska to uznana w Polsce artystka, urodzona w 1930 r. w Wilnie. O sobie mówi, że jest podwójną Kresowianką: mama Bronisława była wilnianką, tata – Stanisław Ziemba, kapitan Wojska Polskiego, legionista – pochodził ze Lwowa.
Rodzina mieszkała na wzgórzu antokolskim, tuż przy kościele św. św. Piotra i Pawła, który artystka nazywa „przedszkolem i szkołą doznań artystycznych”. Wilno było bliskie sercu każdemu członkowi rodziny, w szczególności matce, która powtarzała: „Tu się urodziłam i tu umrę”. Miłość do miasta mama przekazała również swoim córkom, starszej Teresie i młodszej o trzy lata Basi.
19 grudnia 1944 r. rodzice zostali aresztowani przez enkawudzistów. Dziewczynki zostały same. 14-letnia Teresa postanowiła, że młodszą siostrę skieruje do rodziny matki mieszkającej w Lidzie. Sama chowała się po ludziach (choć niechętnie ją przyjmowano jako córkę polskiego oficera) oraz w szpitalu dla chorych na tyfus. Rodzicom do więzienia wysyłała paczki: cebulę i czosnek jako źródło witamin, chleb i coś do ogrzania się, koce, swetry. Żeby móc zaadresować paczkę, musiała nauczyć się rosyjskiego i cyrylicy.
Matka, mimo głębokiej miłości do ojczystego miasta nad Wilią, po pobycie w sowieckiej celi (4,5 miesiąca) już wiedziała, że wraz z rodziną muszą wyjechać. Jak tylko ojciec się uwolnił, rodzina przeprowadziła się do Polski, do Złotowa. Wyjeżdżali w nocy, po kryjomu. Teresa z ojcem w jednym wagonie, zabrali z rodzinnego domu drewniany stół i cztery krzesła; mama z siostrą w innym wagonie – z krowami i kozami. Dziś na tych krzesłach i przy tym stole wspólnie pijemy herbatę.
O tym, że Teresa będzie studiowała grafikę, przesądziła znajomość więzienna taty. Zrządzeniem losu okazało się, że był w jednej celi z profesorem Uniwersytetu Stefana Batorego Stefanem Narębskim, architektem, który po wojnie został profesorem na tworzonym w Toruniu Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, na Wydziale Sztuk Pięknych. Jako że Teresa od małego lubiła rysować, zdała egzaminy wstępne.
W swoim życiu Teresa zwiedziła: Włochy, Szwajcarię, Niemcy, Rosję, Gruzję, Armenię, Macedonię, Egipt, Grecję, Turcję i wiele innych krajów. Każdy z tych pobytów znalazł odzwierciedlenie w jej twórczości. Szczególnym przeżyciem dla artystki okazała się wizyta w Paryżu w 1963 r., gdzie brała udział w Międzynarodowym III Biennale Sztuki Młodych. W stolicy Francji razem z Józefem Gielniakiem pojawili się jako przedstawiciele Polski.
Sama o swojej twórczości mówi, że „jest spontaniczna i nikogo nie naśladuje”. Jej prace są rodzajem pamiętnika, w którym zawarła najważniejsze dla niej wycinki z życia. Nierzadko sięga w nich po satyrę i groteskę, co podkreśla tylko jej krytyczne spojrzenie i dystans do życia.
Dziś mieszka w warszawskiej dzielnicy Wawer, na osiedlu Radość. Tak opisuje swoją rzeczywistość: „Zbudowałam własny domek na przedmieściach Warszawy, z ogródkiem otoczonym lasami, który staje się dla mnie nową przygodą twórczą, miejscem rekreacji i refleksji. W otoczeniu, które przypomina mi antokolskie piaski i sosnowe lasy w Wilnie. Nie ma tu kościoła św. św. Piotra i Pawła i jego fascynujących i dziwnych opowieści, ale w zamian mam własne opowieści o świecie, zawarte w płytach linoleum, wycinanych całymi latami zwykłym nożykiem i tak liczne katalogi wystaw, ślady przeżytych wydarzeń i satysfakcję ze spełnionego czasu”.
Czytaj więcej: Przy kościele św. św. Piotra i Pawła ruszyła odbudowa kaplicy
Paulina Pieszko: Jak Pani sądzi, co jest tak naprawdę w życiu ważne?
Teresa Jakubowska: Rodzina i praca.
Praca?
Praca nadaje cel życiu. W najtrudniejszych chwilach przy życiu trzymały mnie dzieci i właśnie praca – najwięcej tworzyłam wtedy, kiedy byłam nieszczęśliwa. Mimo że kobiecie trudno się było przebić w tym męskim artystycznym świecie. Profesor na studiach mi mówił: „Proszę sobie rączek nie brudzić farbą, pani i tak nie będzie nic robiła. Niech pani lepiej mężowi obiad ugotuje”. Takie miałam „zachęty” od profesorów…
Bardziej to Panią zniechęcało czy napędzało do dalszej pracy?
Ani jedno, ani drugie. Po prostu przychodzi moment w życiu, kiedy wiem, że już muszę to robić. Bo inaczej w moim życiu braknie sensu. Można podawać zupę, opiekować się dziećmi, sprzątać mieszkanie – to wszystko należy robić – ale w głowie i tak by pozostała myśl: „Ach, ile niezrealizowanych projektów”.
Jak Pani więc przeżyła moment, w którym uznała, że musi odłożyć narzędzia i przestać tworzyć?
Ja nigdy nie przestałam tworzyć.
Czyli nadal Pani uprawia linoryt?
Tak, ale w swoich myślach. W ciągu dnia, kiedy błądzę myślami, wyobrażam sobie, jaką pracę i w jaki sposób mogłabym tworzyć.
Czyli artystą zostaje się do końca życia.
Tak. Ja nigdy nie przestałam być artystką. I chyba już jako dziecko nią byłam. W dzieciństwie lubiłam siedzieć wysoko na drzewie, żeby mnie nikt nie widział, i wymyślałam opowieści i bajki. Kiedyś myślałam, że będę pisarką. Potem zaczęłam tworzyć „paszporty” dla naszych kur. Każda kurka miała swoje „zdjęcie”, swój opis. Zawsze ciągnęło mnie do pracy twórczej.
O czym jest Pani twórczość?
Przede wszystkim o mnie, moich przeżyciach. Jednak każdy może znaleźć w nich jakieś swoje odzwierciedlenie. Moja twórczość nie jest abstrakcją, ma konkretny temat, być może dlatego przykuwa uwagę. Jedną z najbardziej osobistych prac jest dla mnie „Rozwód”, ale wiąże się z nią całkiem ciekawa historia. Wystawiono moje prace na Ogólnopolskiej Wystawie Grafiki w warszawskiej Zachęcie, gdzie w grupie zwiedzających był również minister kultury. Dostrzegłam go stojącego przy mojej pracy. Minister pochwalił pracę, wyraził współczucie, że tak przykra rzecz spotkała mnie w tak młodym wieku (miałam zaledwie 31 lat). Chciałam zacząć życie od nowa, przeprowadzić się do stolicy, mimo że w Warszawie nikogo nie znałam – wierzyłam we własne siły i możliwości. Zupełnie tak samo jak w pracy „Powstrzymanie”: pięłam się w górę, nie zważając na nic, a te skrzydła na grafice to były przeszkody, które świat i inni ludzie mi rzucali. Mimo że zaznałam wiele dobroci w moim życiu, równie wiele miałam też przykrości.
Czyli niektóre prace są o Pani i Pani życiu?
Wszystkie są o mnie. Na każdej pracy jestem ja. Zresztą bardzo lubiłam umieszczać siebie gdzieś w tłumie w moich grafikach.
Jak Pani myśli, dlaczego Pani prace trafiają do ludzi?
Nie wiem. Pewnie każdy szuka swojej historii w tych pracach. Ludzie nie są obojętni na te prace, tak jak ja nie jestem obojętna wobec wszystkiego, co robię, słyszę, przeżywam. Moja twórczość często była komentarzem bieżących spraw, więc nadal często słucham radia, oglądam telewizję. Ale wie pani, wszystko się powtarza.
Kto najczęściej kupował Pani prace?
Wiem na pewno, że często kupowali je lekarze. Jako że obraz zazwyczaj był duży i składał się z wielu elementów, lekarze wieszali je w poczekalni, żeby zestresowani pacjenci mogli się im przyglądać i przekierowywać uwagę. Przez to miałam dużo znajomych lekarzy i za wizyty odpłacałam im się grafikami.
Pytanie trąci banałem, ale trudno go nie zadać artyście. Co stanowiło dla Pani źródło inspiracji?
Jako dziecko co niedzielę z dziadkami i rodzicami chodziłam do kościoła św. św. Piotra i Pawła. Stałam przy św. Teresie, swojej patronce, i moje oczy kierowały się ku górze, ku rzeźbom. W późniejszym wieku, kiedy po parunastu latach wróciłam do Wilna i ponownie odwiedziłam ten kościół, uzmysłowiłam sobie, jak bardzo chłonięcie tej sztuki odbiło się na mojej twórczości.
Tęskni Pani za Wilnem?
Tęskno mi było do Wilna bardzo, ale teraz jest mi dobrze w mojej Radości.
Czytaj więcej: Wilno nadal chętnie odwiedzanym miastem. Większość gości stanowią turyści z Polski
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 31 (94) 24-30/08/2024