Więcej

    Medal dla Rzeczypospolitej

    Lekkoatletyczne mistrzostwa świata, które zakończyły się w ubiegłą niedzielę w Tokio, przeszły jakby niezauważone. Po pierwsze, z racji czasu i miejsca akcji. Trudno ją śledzić, gdy rozgrywa się w godzinach pracy. Po drugie i chyba ważniejsze, ochota, by kątem oka, nawet w pracy, coś podejrzeć, tym mniejsza, im sukcesów mniej. A tych w dalekiej Japonii było jak na lekarstwo.

    Z polskiego punktu widzenia to była prawdziwa katastrofa. Cztery lata temu, podczas tokijskich igrzysk, Biało-Czerwoni w konkurencjach królowej sportu kosili medale niczym żniwiarze zboże. Zebrali ich aż dziewięć, co w klasyfikacji medalowej dało im czwarte miejsce. Tym razem, gdy pierwszego dnia sztafeta mieszana 4×400 metrów finiszowała tuż za podium, stało się jasne, że może nie spełnić się marzenie o choćby jednym, bo największa polska nadzieja właśnie uleciała.

    Z każdym kolejnym dniem gasły też kolejne, mniejsze i większe polskie nadziejki, kończąc swe starty na czwartych czy piątych miejscach. Swoje medale miały Grenada, Botswana i Burkina Faso. Miała też i Litwa po srebrnym rzucie Mykolasa Alekny. Słowem, mieli prawie wszyscy, tylko nie niedawna lekkoatletyczna potęga – Polska.

    I kiedy nad Stadionem Olimpijskim mieli już gasić światła, a komentatorzy i kibice wylali morze krytyki, w ostatniej trwającej konkurencji, w strugach ulewnego deszczu, pojawiła się ONA. Maria Żodzik. Pierwszy raz w życiu skoczyła wzwyż dwa metry, została wicemistrzynią świata i uratowała honor kraju, a może nawet i dwóch. I wtedy wszyscy zaczęli pytać: skąd się w ogóle wzięła?

    A było tak. Urodzona w Baranowiczach Maria na igrzyskach w Tokio miała reprezentować Białoruś. Do Japonii jednak nie poleciała, bo działacze, świadomie bądź z nieudolności, popełnili błędy przy zgłoszeniu. Po rosyjskiej agresji na Ukrainę czara goryczy się przelała. Maria wyjechała do Polski, kraju swoich dziadków. W Białymstoku smażyła frytki w jednej z restauracji. Jak sobie życie trochę poukładała, poszła na Stadion Zwierzyniecki. Wziął ją pod opiekę trener Robert Nazarkiewicz. Skakała na tyle dobrze, by wypełnić minimum olimpijskie. W marcu ub.r. prezydent Andrzej Duda przyznał jej obywatelstwo, ale na paryskich igrzyskach była klapa. Skoczyła tylko 183 cm. Dużo za mało by marzyć o finale, o medalu nie mówiąc. Życie ją hartowało, a ona znów się nie poddała.

    I w końcu ziścił się scenariusz niczym z Hollywood. W Tokio, od którego rozpoczął się jej dramat, odebrała od losu najpiękniejszą nagrodę. Medal mistrzostw świata. Za niezłomność.


    Komentarz opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 39 (110) 27/09-03/10/2025