Gdyby trzeba było namalować portret medyka i gdybym miała zdolności plastyczne — wybrałabym panią Marię Pióro. Gładziutko uczesane włosy, prawie bez makijażu, szczupła, wyprostowana i z tym spokojem na twarzy.
Spokojem, który był obowiązkowym warunkiem w latach, kiedy pracowała jako położna. Piszemy w czasie przeszłym, a przecież pani Maria po dziś dzień pracuje — w tym samym szpitalu, na tym samym oddziale położniczym, ale już w charakterze administratora, czyli jak mówi „mam do czynienia więcej z papierkami, ale te chwile, kiedy przyjmowałam zdrowe dziecko, kiedy widziałam szczęśliwą mamę , spełnionego ojca — są żywe po dziś dzień. I dlatego się cieszę, że nie zerwałam z tym oddziałem, że mimo papierkowości jestem nadal w duszy położną, bo to chyba najwspanialszy zawód pod słońcem, bo jakaż to niezapomniana chwila, wziąć na ręce nowo narodzone dziecko i podać je mamie”.
Kiedy o tym mówi, pani Maria jeszcze bardziej się rozpogadza i jeszcze dokładniej widać, że to, co robiła przez tyle lat, nie poszło w niepamięć, a i teraz, gdy ma wolną chwilę — zaglądnie do sali noworodków, by nacieszyć wzrok malutkimi istotami, które dopiero co przyszły na świat.
Mylnym by było jednak sądzić, że były to jedynie chwile jasne i radosne, były też bardzo trudne momenty, kiedy decydowały dosłownie sekundy. Nigdy się nie zlękła, a przecież na oddział akuszerski przyszła jako bardzo młoda dziewczyna.
Dzieciństwo Marii przebiegało niedaleko Dukszt w rejonie wileńskim. Maria była pierwszym dzieckiem w rodzinie Marii i Józefa Bielawskich, którzy doczekali się czworga dzieci. Ojciec pani Marii już dawno nie żyje, ale mama (również pani Maria) lat 85 licząca nadal jest żywą, ruchliwą i wciąż jest tak samo troskliwą mamą — oczekującą z wytęsknieniem, kiedy jej dzieci zlecą się do rodzinnego gniazda.
Najpierw była szkoła siedmioletnia w Duksztach, a po jej ukończeniu Marysia Bielawska rozpoczęła naukę w Wilnie, w dawnej dziewiętnastce (dziś szkoła im. Syrokomli. Ale tak się złożyło, że ukończyła tu tylko klasę ósmą, a potem poszła do szkoły wieczorowej, bo zrozumiała, jak rodzicom jest niełatwo zarobić na zeszyty, książki i buty dla wszystkich dzieci.
Sama dziś tak stanowczo nie wie, czy to, że pierwsza jej praca była była w Instytucie Onkologicznym (też co prawda z papierkami), czy też te dziecięce marzenia o medycynie sprawiły, że wybrała medycynę. Złożyła nawet pierwszy egzamin, a potem zrezygnowała z tej racji, że tyle lat studiów — to dla niej materialnie byłoby za ciężko. Rodziców obciążać nie chciała. Dlatego przyszła do szkoły medycznej, która mieściła się na Zwierzyńcu.
Początki były niełatwe, prawie nie znała litewskiego. Ale od dziecka była pracowita i ambitna, więc szybko się przełamała. Kiedy przypomina, jak składała pierwszy egzamin w języku litewskim, to mówi, że nie rozumiała dobrze nawet wszystkich słów, wykuła więc wszystko na pamięć. Potem z każdym dniem było coraz łatwiej.
Zawsze koleżeńska, zawsze usłużna, nigdy nie miała problemów w żadnym środowisku — ani gdy się uczyła, ani gdy po 2,5 latach nauki rozpoczęła pracę. W nieczynnym już dziś szpitalu, który mieścił się na placu Łukiskim.
Czy pamięta swą pierwszą położnicę, ten pierwszy poród, w którym już jako dyplomowana akuszerka uczestniczyła?
„Oczywiście, bo to tak wielka odpowiedzialność — przyjąć na świat dziecko, okazać pomoc rodzącej, ale nie mogłam swego strachu okazać, bo przecież z racji na wykonywany zawód muszę udzielać pomocy. Szybko poszło i szczęśliwie” — mówi pani Maria.
Przepracowała tu trzy lata, obok tak znanych ginekologów jak Strużanowska, Czobot. A potem przeszła do szpitala na Antokolu, bo nadarzyła się okazja popracować w sali operacyjnej, a jak mówi pani Maria — to było jej marzeniem.
Zapewne nigdy by nie zerwała z pracą tak czynną, praktyczną i nie przeszła do administrowania, gdyby nie to, że to była przecież praca na zmiany, a ona miała małe dzieci.
Ano właśnie, rodzina. Część życia najważniejsza, podstawowa. Już czterdzieści sześć lat razem.
— Z mężem to było tak — przypomina pani Maria. — Wysłano nas po pierwszym roku nauki na kopanie ziemniaków do rejonu święciańskiego. Tam poznałam Witolda. Zwróciłam na niego uwagę chyba dlatego, że był nielicznym miejscowym Polakiem w tych okolicach. A kiedy oboje dowiedzieliśmy się, że jesteśmy rodakami, to zaczęło się to nasze swojskie gadanie. No to kolegowaliśmy prawie dwa lata” — kończy pani Maria.
I tak pewnej niedzieli parafianie zebrani w kościele pw. św. Anny w Duksztach usłyszeli, jak ksiądz ogłosił z ambony zapowiedzi panny Marii Bielawskiej oraz kawalera Witolda Piórko.
Maria była wtedy na ostatnim roku studiów. Witold pracował jako maszynista na kolei. Mieszkali w Wilnie, a tak się świetnie ułożyło, że po ślubie rodzice kupili im mały domek na Zwierzyńcu. Młodzi mieli więc swój własny kąt, który młody mąż, przysłowiowa „złota rączka” naprawiał, dolepiał, doklejał, dobudowywał, aby jego żona Maria, jak też ich dzieci — syn Romek i córka Krysia — czuli się tu ciepło i dobrze.
Domek rodzinny na Zwierzyńcu już dawno zburzono, rodzina Marii i Witolda Piórko otrzymała mieszkanie w nowoczesnym bloku. Dzieci zdobyły wyższe wykształcenia: córka z zawodu nauczycielka, syn — inżynier. Mają swoje biznesy, swoje rodziny. Oczywiście, gdy są święta lub jakieś uroczystości rodzinne — do domu rodzicielskiego jak te ptaki się zlatują, by przy stole razem usiąść. Pani Maria opowiada, że jej najstarsza wnuczka (ogółem ma pięcioro wnucząt) już jest po szkole Adama Mickiewicza i na wyższą uczelnię się dostała, że bliźniaki Romka po 17 lat liczą i że jej pomoc jako babci jest już dziś prawie niepotrzebna. Dlatego nadal nie zrywa z pracą, która w ciągu tylu lat stała się jej dosłownie drugim domem rodzinnym.
Mimo że czasami nie jest łatwo pogodzić dom, pracę, tym bardziej, że takie to jest życie — kiedy można byłoby im się cieszyć i zwolnić tempa — choroba dosięgła męża. Diagnoza: wylew krwi do mózgu, paraliż lewej strony.
Wtedy to musiała przypomnieć, że przed laty zrobiła prawo jazdy i że właśnie nadszedł czas usiąść za kierownicę. Bo jakże by inaczej pojechali do miejsc, które zarówno dla niej, jak też jej męża są najładniejsze pod słońcem, których nie zamieniliby na żadne kraje zagraniczne — rodzinna wieś Witolda, sześć kilometrów odległa od Podbrodzia, otoczona lasem i obdarzona tym spokojem, po zaczerpnięciu którego można wracać z jego zasobem na cały kolejny tydzień pracy.
Ma jeszcze pani Maria tu swych pupilów — pszczoły , którymi się opiekuje, które niezmiernie lubi i bez których, jak mówi, byłoby jej trudno żyć. Owszem, bywa, że i ją któraś użądli, ale tego się nie boi.
— Bardzo lubię obserwować ich życie, jak stale pracują — mówi nasza rozmówczyni, sama pracowita jak ta pszczółka — Maria Piórko. Prawie już pół wieku każdego dnia rano wkłada biały kitel i zaczyna się krzątać koło swego „gospodarstwa” oddziałowego, by zarówno pacjenci, lekarze, jak też dzieci przychodzące na świat mieli każdego dnia wszytko, co potrzebne do funkcjonowania tak ważnego oddziału położniczego — oddziału, w którym na świat przychodzi Człowiek…