.
.
Rozmowa z Krystyną Zimińską, wicedyrektor Domu Kultury Polskiej w Wilnie
Pracuje Pani w Domu Kultury Polskiej od czasu jego powstania. Jak się zaczęła Pani przygoda z Domem?
To był zupełny przypadek. Po ukończeniu studiów pracowałam zawodowo. 16 lat przepracowałam w „Zjednoczeniu restauracji”. Początkowo jako finansistka, następnie — jako kierownik wydziału ekonomicznego. Ale tak się złożyło, że zrezygnowałam z pracy i przez pięć lat byłam z dziećmi w domu. Po tym okresie postanowiłam się rozejrzeć za nową pracą. Miałam propozycję objęcia posady głównej księgowej w pewnej klinice. Jednak nie skorzystałam z tej okazji i szukałam dalej. Los chciał, że właśnie wtedy zadzwoniła do mnie koleżanka z byłej pracy, żona ówczesnego kierownika powstającego w Wilnie Domu Polskiego. Powiedziała, że pasuję jak ulał na stanowisko księgowej w nowopowstającej placówce. Zastanawiałam się przez dwa tygodnie czy przyjąć propozycję. Z zawodu jestem ekonomistą-finansistą, i szczerze mówiąc, praca księgowej mnie nie pociągała. Jednak w końcu się zgodziłam i tak się zaczęło…
A początki chyba były trudne? Wówczas nie mogło być mowy o samowystarczalności placówki?
Były niezwykle trudne, zaczynaliśmy praktycznie od zera, kasa świeciła pustką. Nie było jeszcze ani hotelu, ani restauracji. Początkowo żyliśmy wyłącznie z dotacji. Byliśmy w zupełności na utrzymaniu Polski. Ale jednocześnie to były czasy, które przypominam z wielkim rozrzewnieniem. Nas było wówczas zaledwie dziesięciu. Tu niczego nie było, jedynie puste ściany. Każdy przynosił coś z domu i tworzyliśmy, urządzaliśmy wnętrza tego naszego wspólnego domu. Przynosiliśmy naczynia, kiedy trzeba było organizować jakieś imprezy, przenosiliśmy meble, sadziliśmy kwiaty, układaliśmy plany imprez… Nie było podziałów na obowiązki. I to bardzo złączyło nas zespół. Panowała bardzo ciepła, wręcz rodzinna atmosfera. Nikt nie liczył się z własnym czasem. Gdy trzeba było, poświęcał go bez zmrużenia oka. Godziny pracy mieliśmy tylko na papierze.
Dziś działalność placówki jest bardzo wszechstronna…
Mamy specyficzną działalność — to przecież i hotel, i restauracja, i wynajem pomieszczeń poprzez organizowanie konferencji, koncertów, wystaw. Do każdego przedsięwzięcia jest potrzebne indywidualne podejście. Dlatego tu się nie da mieć jakiegoś wąskiego zakresu działalności.
Dziś do zakresu Pani obowiązków należy również zarządzanie restauracją „Pan Tadeusz”, która do Domu Polskiego należy dopiero od niedawna…
To lokum było przeznaczone na restaurację od początku. Jednak jako że nie mieliśmy możliwości go urządzić we własnym zakresie, musieliśmy je wydzierżawić. Mieliśmy trzech najemców, ale stale mieliśmy z nimi jakieś nieporozumienia. Wiadomo, byli nastawieni przede wszystkim na zysk. A Dom Polski ma przecież swoją specyfikę — mamy wycieczki, zorganizowane grupy, które proszą o zniżki. A takowe trudno było wynegocjować z naszymi najemcami. Restauracją placówka zarządza od września 2007 r. Ostatni najemca był zaledwie dwa miesiące. Kiedy zrezygnował, w ciągu jednej nocy musieliśmy zdecydować, co dalej począć. Nie mieliśmy wyboru. Ale myślę, że to była jednak dobra decyzja i teraz jest lepiej. Mamy zorganizowane grupy, które do nas przyjeżdżają już od wielu lat i nam się teraz o wiele lepiej współpracuje.
Restauracja w takiej placówce też ma swoją specyfikę…
Przede wszystkim mamy dobrego, doświadczonego szefa kuchni, który ma swoje specjały. I wiem, że niektórzy na te dania tu specjalnie przychodzą. Cielęcina Królowej Bony, deser malinowy na gorąco i oczywiście — flaczki. To tylko niektóre z dań, których tu można spróbować. W najbliższej przyszłości planujemy do naszego menu wciągnąć prawdziwy polski żurek. Mamy tu zatrudnionych aż 18 osób, które pracują na dwie zmiany — od 6 do 23.
Po dziesięciu latach działalności chyba można śmiało mówić o sukcesie placówki? Dom nie świeci pustkami, tętni życiem, ludzie tu się gremialnie zbierają na różne imprezy…
Ten sukces, moim zdaniem, zawdzięczamy przede wszystkim naszemu dyrektorowi. To jego samozaparcie i poświęcenie w dużej mierze przyczyniło się do tego, że placówka tak sprawnie funkcjonuje, jest samowystarczalna. I, oczywiście, dzięki całemu zespołowi, który często nie liczy godzin pracy. Tu nie mamy wolnych dni — przedsięwzięcia mamy stale, a pracowników mamy 36. To nie jest dużo, a trzeba wszystko ogarnąć… Na szczęście wszyscy pracują tyle, ile potrzeba. Po prostu inaczej tu się nie da.
Jakim Pani jest kierownikiem?
Niedobrym (śmieje się). Jestem bardzo wymagająca przede wszystkim w stosunku do siebie i taka sama do ludzi. To mi przeszkadza, mówiąc szczerze, ale już się nie zmienię… Nie lubię ludzi, którzy nonszalancko traktują swoje obowiązki, pracownicy doskonale o tym wiedzą. I chyba to współpracowników dyscyplinuje…
Jak Pani spędza czas wolny?
Bardzo lubię czytać, wyszywać, rozwiązywać krzyżówki. Na wyjazdy, niestety, nie mam zbyt wiele czasu. Ale może kiedyś… Wolny czas staram się poświęcić rodzinie. Nie tylko swoim dzieciom, ale również siostrom i mamie. Mam trzy siostry i nie ma tygodnia, byśmy się nie spotkały ze sobą. Jesteśmy sobie bardzo bliskie.
Rozmawiała Edyta Szałkowska