
Gdy wiosną 1945 roku przodkowie dzisiejszych ludów wschodnioeuropejskich napierali na resztki sił faszystowskich Niemiec, zapewne w najgorszych snach nie mogli widzieć i wiedzieć, że 66 lat później ich potomkowie znowu pospolicie ruszą na Berlin, ale tym razem w poszukiwaniu godnej pracy i zarobków, których wolne ich ojczyzny nie są w stanie zapewnić ani im, ani też ich potomkom.
— Mam dość tej tu egzystencji — nędznych zarobków i życia od pierwszego do pierwszego. Zresztą tego nawet życiem nie nazwiesz, kiedy na wszystko brakuje i nie ma żadnej nadziei na poprawę. Przy tym, że miałem jeszcze pracę siaką taką. A co mówić o tych bez roboty. Jadę więc. Zresztą, jak widać, nie jestem sam, przecież pełny autokar nas odjeżdża. Nie wiem, jak tam w końcu będzie, ale mam nadzieję, że będzie lepiej — mówi nam Algis spod Kowna, który z biletem w kieszeni w jedną stronę na rejs autobusowy do Niemiec pewnym majowym popołudniem pożegnał się ze swoją rodziną i krajem.
Jako doświadczony budowlaniec ma nadzieję, że w nowym hajmacie znajdzie sobie pracę. Zresztą ma pewne namiary, bo wcześniej do Niemiec wyjechał jego kolega z budowy. Ułożył tam sobie życie na nowo, ściągnął rodzinę, a teraz do wyjazdu przekonał też Algisa. Aczkolwiek Algis nie jest nowicjuszem w gastarbeiterstwie, bo kilka lat wcześniej pracował na budowlach w Irlandii, ale kryzys go i tam dopadł.
— Nie to, że nie przeżyłbym tam, nawet z zasiłków, ale rodzina mnie tu potrzebowała, więc musiałem wrócić. Choć stałej roboty nie miałem, ale trafiały się różne chałturki, więc na chleb dało się zarobić, ale na masło już nie zawsze.. — tłumaczy nam pasażer autokaru wiozącego jego i jeszcze kilkadziesiąt osób, o podobnym do niego losie, do miast i miasteczek Niemiec. Tym razem Algis jest zdesperowany. Nie wróci do kraju. Nauczony przez los, zaraz jak tylko urządzi się, planuje z Litwy do Niemiec ściągnąć rodzinę. Żonę już zapisał na kursy niemieckiego. Jako kucharka pracowała kiedyś w miejscowej stołówce i choć pracę już dawno straciła, to „praktykowała” codziennie w domu gotując pysznie na miarę tego, co można było znaleźć w lodówce, obiadki dla rodziny.
— U Niemców więc pracę znajdzie. Byleby nauczyła się języka. A we dwójkę damy sobie radę. Dzieciaki pójdą do szkoły, a że sprytne są, to po ichniemu szybko nauczą się. Jakoś tam się ułoży — mówi Algis.
— Musi, bo tu już nie ma żadnych szans — dodaje, ładując do bagażowni autokaru dwie ogromne torby. Wsiada do autokaru. Nikt go nie żegna. Z rodziną pożegnał się w domu. Z krajem nie chce, bynajmniej nie „do zobaczenia”, bo głupio to wyglądałoby, gdyż, jak mówi, czuje się jak więzień opuszczający wiezienie.
— Tu — „siedziałem”. Przy tym bez winy, więc na pewno nigdy już nie wrócę — dodaje z żalem w głosie za zmarnowane lata na ojczyźnie.
— Wyjeżdżają i to masowo. Prawdziwy exodus — mówi w rozmowie z „Kurierem” Arūnas Indrašius, dyrektor generalny autobusowej spółki przewozowej TOKS.
Prawie nie ma dnia, by z wileńskiego dworca nie odjeżdżały autokary do Niemiec — jeśli nie z Wilna, to przejazdem z Rygi.
— Wszystkie są wypełnione prawie do ostatniego miejsca, ale biletów nie brakuje — mówi dyrektor TOKSu. Tłumaczy, że współczesny system przedsprzedaży biletów pozwala natychmiast reagować na popyt i według zapotrzebowania na konkretny dzień podstawić większy autokar na więcej miejsc.
— Na razie więc nie mamy problemów, ale jak będzie w perspektywie — trudno ocenić — przyznaje Arūnas Indrašius.

Ten sam inteligentny system przedsprzedaży biletów wykazuje tendencję wzrostową podróżujących do Niemiec. Przy tym, od maja, kiedy to Niemcy otworzyły swój rynek pracy dla nowych krajów członkowskich, w tym Litwy, zazwyczaj jest to podróż w jedną stronę.
— Jeszcze przed majem zaczęliśmy analizować potoki pasażerskie. W kwietniu sytuacja była jeszcze spokojna, bo ze sprzedaży biletów wynikało, że choć autokary do Niemiec wyjeżdżały pełne, to również z powrotem większość miejsc była w nich zajętych. Od 1 maja sytuacja zmieniła się dramatycznie, bo liczba powracających spadła do 40 procent i ten spadek stale pogłębia się — mówi dyrektor TOKSu. W jego opinii, wyjazdy sprzed 1 maja należy oceniać jako wyjazdy na zwiady.
— Ludzie wyjeżdżali być może rozejrzeć się na miejscu, poszukać pracy, załatwić formalności, a w maju ruszyli na całego. I to, niestety, chyba dopiero początek exodusu. Zaraz pociągną całe rzesze — uważa Arūnas Indrašius. Zresztą ma do tych sądów podstawy wynikające nie tylko z obserwacji pasażerskiego potoku, bo ze spółki również zaczęli odchodzić pracownicy.
— Statystyki są przerażające. Mamy już problemy — i to poważne — ze znalezieniem dobrego kierowcy, bo ludzie odchodzą, wyjeżdżają za granicę, a na ich miejsce trudno znaleźć porządnego robotnika. Na razie jeszcze dajemy radę, ale… — mówi dyrektor spółki. Dodaje, że jeśli sytuacja nie zmieni się i ludzie nadal będą masowo wyjeżdżali, to niebawem nie będzie nawet komu zasiąść za kierownicą autokaru, żeby kolejną grupę ludzi wywieźć z kraju. I, jak zauważa dyrektor Indrašius, nie jest to już kwestia zarobków, bo zwyczajnie zaczyna brakować fachowców…
Chociaż bezrobocie na Litwie wciąż pozostaje na wysokim (około 13 proc.) poziomie, to jednak spółki — nie tylko samochodowe — nie mogą już znaleźć wykwalifikowanych pracowników. A jak wynika ze statystyk, sytuacja może tylko pogarszać się, bo emigracja zarobkowa z roku na rok nie maleje. Kraj co roku traci 50-80 tys. obywateli, czyli tyle ilu mieszkańców liczą takie miasta jak Olita czy Mariampol. Przy tym są to głównie mieszkańcy w wieku roboczym i zazwyczaj najlepsi specjaliści w swojej branży.
TRAGICZNA SYTUACJA DEMOGRAFICZNA
Jak wykazały wstępne dane zakończonego w maju Powszechnego Spisu Ludności, Litwa może mieć poniżej 3 milionów mieszkańców. Oznaczałoby to, że po odzyskaniu niepodległości kraj opuściło około 800 tys. osób, czyli ponad 20 proc. ludności. Byłby to najwyższy wskaźnik wśród krajów postsowieckich jak też wśród nowych krajów Unii Europejskiej.