Mowa będzie o wileńskich Turniszkach leżących tuż za Nowymi Werkami, i za byłą Fabryką Papieru. Uprzednia wieś od dawna stała się już miastem, a ulica nazywa się Popieriaus, ale tradycje nadal pozostały tu wiejskie.
Jechałyśmy dość wąską drogą pomiędzy łąki i lasy, tu i ówdzie małe mokradła, chyba pozostałości dawnych sadzawek. I oto na skraju ulicy stoi szary domek Alfredy Szełuchańskiej. Wokół bardzo zadbany teren. Podwórze czyściutko wymiecione, pod wiatą równiutko ułożone drzewo na opał.
— Witam miłych gości — takimi słowy spotkała nas na podwórku najstarsza gospodyni tego domu i właściwie dużej rodziny, bo mieszka tu kilka rodzin: dzieci, wnuki, prawnuki.
Wokół niby nic nadzwyczajnego. Tuż pod bokiem miasta, a właściwie teraz już w mieście, stara dawna wieś. Te skromne domki, a tu i ówdzie nawet prawdziwe wiejskie chaty. Wszędzie dużo drzew, łąk, niemal przy każdej zagrodzie buda i piesek na łańcuchu.
Pani Alfreda, pomimo że seniorka (78 lat), jest tą osobą, wokół której wszystko się kręci. Ma swój pokoik, sama na swoim gospodarzy, gotuje. Dzieci i wnuki tylko czasem jej w czymś pomagają, bo ma jeszcze tyle energii i radości życia, że może ich innym użyczyć.
Powiadają, że wiosna do każdego różnie przychodzi, zazwyczaj wtedy, kiedy sam człowiek tego chce i niekoniecznie to musi być wiosna kalendarzowa. U pani Alfredy wiosna jest już na całego, bo jak weszłyśmy na werandę, to zobaczyłyśmy ją całą ukwieconą pelargoniami różnych kolorów i form. Gdy na dworze jeszcze śnieg leżał, to własnym oczom nie chciało się wierzyć (aż się chciało dotknąć tych kwiatków), że tu raptem taka żywa kwiaciarnia.
Już na wstępie gospodyni ustawiła nas „w ramki”, bo kazała najpierw poczęstować się elegancko przygotowanymi kanapkami i kawą, motywując swoje zachowanie tym, że wówczas będzie nam się lepiej rozmawiało. I miała poniekąd rację. Po kilku łykach kawy rozmowa nam się potoczyła jak z płatka.
Całe życie jednak pani Alfredy było bardziej skomplikowane i nie toczyło się jak z płatka. Urodzona w Turniszkach, tu wyrosła, wyszła za mąż i tu do dziś z całą rodziną żyje. Niestety, nauk większych nie zdobyła, bo nie było warunków. I to dlatego wiele różnych robót wypadło w życiu jej robić: pasła krowy, sadziła okoliczny las. Mieli trzy hektary ziemi, krowę, konia i wiele sobie z tego dorabiali. Ojciec Adam był zdunem i stawiał piece, mama Adela z dziećmi prowadziła gospodarstwo. Sadzili kartofle, sieli żyto, pszenicę. Zimą często grzali się na prawdziwym piecu, gdzie można było nawet spać.
A czym zajmowali się inni mieszkańcy Turniszek?
Maria Kołaszewska była najsłynniejszą w okolicy krawcową. Przyjeżdżały do niej nawet wielkie damy z Wilna i kolejka była taka, że na uszycie sukienki trzeba było długo czekać.
Inny mieszkaniec, też Kołaszewski, był dobrym stolarzem i trudnił się przy budowie domów. I tak każdy coś tam sobie robił i zdobywał ten grosz. Była też papiernia i sklep spożywczy, to i tam ludzie pracowali.
Kiedy Alfreda wyszła za mąż też za tutejszego chłopca Mieczysława, chcieli uwić własne gniazdko.
— Byliśmy kompletni wariaci, bo mając tylko 15 rubli, zaczęliśmy oboje budować własny dom. Mieliśmy też wówczas tylko po 21 lat. Gdy ukończyliśmy budowę, mieliśmy już po 28. Wszystko na swoim karku i swoimi rękoma — przypomina dawne lata nasza rozmówczyni.
Najpierw to był skromny domek, potem powoli to i owo doklejali i teraz mieszka już w nim kilka rodzin, w sumie 11 osób. Mąż Mieczysław pracował na fabryce, stawiał też pomniki na cmentarzach. Wychowali trójkę dzieci. Dziś pani Alfreda ma już 6 wnuków i tyluż prawnuków.
A jak wygląda zwykły dzień pani Alfredy? Rano zwykle paciorek, potem praca „na swoim gospodarstwie”. Dogląd i podlewanie kwiatków, karmienie kurek, które na swój użytek hoduje. Latem dochodzą grządki. Do tradycji należy wysłuchanie też ptasich treli, których tu nigdy nie brakuje. Najbardziej lubi szpaki (tu mnóstwo szpakówek) i łabędzie, które na miejscowym jeziorku się lokują. To też gospodarstwo pani Alfredy.
Potem śniadanie, obiad. W międzyczasie wnuczka trzeba przez lasek do szkoły odprowadzić, ze szkoły spotkać. Dość często chodzi do lasu latem z wózeczkiem, zimą jeździ saneczkami, po złamane gałęzie drzew, które zużywa na opał. Po prostu lubi pracę i ruch. Dużo spaceruje i bywa na świeżym powietrzu. Nigdy nie przywiązuje większej wagi do tego czy na stole jest coś smaczniejszego, czy może bardzo skromnie — to jest rzeczą drugorzędną.
Nie wiem, czy w wielu podwileńskich okolicach są jeszcze miejscowości, gdzie ludzie niemal całą okolicą świętują na dworze Nowy Rok, zbierają się na nabożeństwa majowe, czerwcowe i różaniec. Tu się zbierają przy dużym krzyżu, a modlitwom zwykle przewodniczy pani Alfreda.
— Tak u nas było od zawsze. Wszyscy w rodzinie jesteśmy trochę śpiewający. Ja śpiewałam w chórze kościelnym. Dziś wnuczki Ania i Agnieszka śpiewają — opowiada gospodyni.
W domu też nigdy nie braknie roboty, bo prócz zwykłego sprzątania, trzeba zadbać też o życie towarzyskie i kulturalne i to nie tylko we własnej rodzinie. Należy także poruszyć sąsiadów, coś nowego wymyślić.
— Od zawsze mamy taką tradycję, że niedzielny obiad musi być wspólny, a wówczas zasiada do niego 10-11 osób. Oczywiście pomagają mi wszyscy, każdy coś zrobi, przyniesie – z wyraźnym zadowoleniem i dumą w głosie opowiada pani Alfreda.
A na roczne święta, to już w ogóle cały rwetes. Do stołu czasem zasiada nawet 18 osób. W Boże Narodzenie po wieczerzy zawsze pieszo aż do Kalwarii na 12 w nocy maszerują na pasterkę. Potem znowu zbiórka, śpiewanie kolęd, opowiadanie różnych ciekawych historii. Na wieczorne kolędy zbierają się prawie w ciągu całego karnawału. Przebierają się za anioła, diabła, pasterzy, bywa też śmierć — i kolędują po chatach. Chodzą z kolędami też na Trzech Króli. Chodzą starsi, młodsi i dzieci. Najbardziej aktywni to rodzina Machrowych, ich czterej synowie i koledzy, rodzina Soroków, Kołaszewskich. Na każde święta się odwiedzają, wzajemnie składają sobie życzenia, robią wspólny świąteczny stół.
— Szczególnie wesoło bywa na Zapusty. Przebieramy się wówczas w różne fatałaszki, urządzamy ze słomy, drobnych gałązek i trzciny dużą kukłę, którą potem palimy i tak wyganiamy zimę. Jest też duży stół, na który każdy coś przynosi, a bliny pieczemy na dworze. Bawimy się, tańczymy, śpiewamy w różnych językach. Wystarczy gwizdnąć, a ludzie się zbierają! – żartuje nasza rozmówczyni i dodaje, że potem już następuje post, kiedy to żadnych świąt nie organizują.
Oczywiście przesadą by było, że to tylko zasługa pani Alfredy. Jej prawą ręką jest synowa Lilia, wnuk Darek, córka Ania, jeszcze kilka sąsiadek i sąsiadów. Prawdą jest, że potrzebny jest dobry organizator, a wówczas wykonawcy zawsze się znajdą.
Na Wielkanoc — wielkie „kaczanie” jajek, pieśni „Allelujników” i smaczny stół. Wszystko to się odbywa na dworze, a jak zimno lub zła pogoda, wtedy wszyscy się mieszczą w domu pani Alfredy. Tu zawsze i każdemu są otwarte drzwi. Słowem, bawi się cała okolica. A ileż pieśni w różnych językach prześpiewają? Zarówno tych nowych jak też tych starych.
I tu pani Alfreda zaśpiewała nam swoją ulubioną i chyba najstarszą piosenkę:
Płonie w dali me ognisko
Iskry lecą hen,
Zmrok zapada,
Wieczór blisko,
Przyjdź,
Na mostek biały ten!
— Latem ludzie tu zbierają się na Cygańskiej wyspie. Kiedyś bowiem, bardzo dawno temu, latem przyjeżdżali tu mieszkać na lato Cyganie, a ich wodzem był Cygan — baron Karol. Wówczas tańcom, pieśniom przy ognisku końca nie było. I wszyscy żyliśmy z Cyganami w wielkiej zgodzie! — z iskierką w oku przypomina nasza rozmówczyni.
A oto przed paroma tygodniami jeszcze jedna wielka radość w rodzinie. Wnuczka Agnieszka ukończyła właśnie Uniwersytet. Na widok dyplomu, babcia niemal do góry podskoczyła z radości.
Byłyśmy u pani Alfredy nieco przed świętami. Jakie ma plany? Jak będą wyglądać tegoroczne święta?
— Mamy Wielki Post, a więc najpierw rekolekcje przedświąteczne, większe skupienie duchowe i modlitwa, w Wielki Piątek uczestnictwo w Kalwaryjskiej Drodze Krzyżowej. Dróżki Pańskie tego dnia w moim odczuciu nabierają całkiem innego odcienia, cały las jest jakby pokryty smutkiem i żałobą. Ale ćwierkające w nim ptaki, budząca się zieleń zwiastują już zbliżającą się radość Zmartwychwstania – mówi gospodyni.
Do Niedzieli Zmartwychwstania szykują się tu wszyscy. Po tym, co dla ducha, myślą także i o potrzebach ciała, bo po rezurekcji i świątecznym śniadaniu w rodzinach, musi być ogólny stół na dworze, taczanie jajek, chodzenie z „Allelujnikami” od domu do domu. Do tego też należy się odpowiednio przyszykować. Ważne jak się ubrać, jakiego „gościńca” (tak tu się mówi o drobnych prezencikach) gospodarzom przynieść, co zaśpiewać. Prezenciki muszą być symboliczne, ale nie sklepowe, tylko własnoręcznie przygotowane: kolorowo malowane jajka, kawałek domowego ciasta, jakaś drobna maskotka z wydmuszek i kolorowych papierków zrobiona. Słowem, na tego rodzaju imprezę też trzeba mieć pomysły.
A ile osób w domu pani Alfredy w tym roku usiądzie do wielkanocnego śniadania?
— Tradycyjnie 11 osób, ale możliwe, że może być nawet 15 i więcej – odpowiada nasza rozmówczyni.
Zawsze uśmiechnięta, pełna nowych pomysłów, życzliwa do ludzi. Pomimo niskiej emerytury, nie narzeka. Mówi, że jest szczęśliwa, cieszy się każdym dniem i każdą chwilą. Jest zdania, że szczęście człowiek sam tworzy. Jest zwykle na tyle szczęśliwy, na ile ma życzliwości i dobroci w sercu do innych. Jej zdaniem, najbardziej nas gnębi nie bieda, czy choroby, a własna złość do wszystkiego i wszystkich, bo człowiek to tak jak instrument: jak go nastroisz, tak będzie grał. Nie przejmuje się też nigdy drobnymi niepowodzeniami, chorobami, a z własnych zmarszczek na twarzy żartuje: znowu przybyło kilka całkiem sympatycznych „kurzych łapek”.
Pożegnałyśmy się z gospodynią, dużo ciepła i dobra wynosząc z tego domu, bo o wiele młodsze na duchu i sercem pełnym dobrej zazdrości nie tylko dla pani Alfredy, ale i dla całych Turniszek. Życzyłyśmy Radosnych Świąt, dobrej zabawy i smacznego czerwonego i zielonego jajka. Obiecałyśmy, że kiedyś na taką wspólną zabawę i my tu być może przyjedziemy, by zaczerpnąć tego ducha pogody i optymizmu, a potem tego wszystkiego udzielić innym.