Więcej

    Zbrodnie najlepiej się ocenia po śmierci sprawców

    Sprawa księgowego z Auschwitz to dobra okazja, by się zastanowić, jak świat rozlicza wielkie zbrodnie wojenne. Wnioski dla obecnych i przyszłych dyktatorów, tyranów, masowych zbrodniarzy są pocieszające. Niewielkie ryzyko, że zostaną rozliczeni. Może po śmierci, ale kto to wie.

    Księgowy, który jako młodzieniec na ochotnika wstąpił do Waffen SS, odpowiada za śmierć 300 tysięcy więźniów Auschwitz, choć osobiście ich nie zamordował. Brał czynny udział w machinie śmierci. W wieku 94 lat, siedem dekad po wojnie, usłyszał kilkuletni wyrok więzienia. Jest pięćdziesiątym, i zapewne ostatnim, zbrodniarzem z tego obozu, który został skazany.
    W sumie za zbrodnie wojenne odpowiedziało ledwie 7 tysięcy Niemców, a co dziesiąty z nich dostał wyrok wyższy niż pięć lat więzienia, kilkunastu skazano na karę śmierci, ale trzech czwartych wyroków nie wykonano. Ilu uniknęło odpowiedzialności – setki tysięcy? To bulwersuje i wielu Niemców. Całkiem niedawno bestsellerem została powieść Ferdinanda von Schiracha „Sprawa Colliniego”. Opowiada o jednym z najbogatszych Niemców, szanowanym przemysłowcu, odznaczonym Federalnym Krzyżem Zasługi, prywatnie miłym starszym panu, chodzącym na ryby, którego na początku tego wieku, prawie 50 lat po wojnie, zabija przybysz z Włoch. W czasie procesu okazuje się, że udało mu się zgrabnie ukryć, że był dowódcą oddziału SS, który rozstrzelał partyzantów włoskich. Okazuje się również, że Włoch już wiele lat wcześniej starał się postawić go przed niemieckim wymiarem sprawiedliwości. Ale objęła go zagadkowa amnestia, która zwolniła z odpowiedzialności zbrodniarzy hitlerowskich pod koniec lat sześćdziesiątych.
    Od tej pory postawienie zbrodniarza wojennego przed sądem było bardzo trudne. I dożywali w spokoju później starości, cieszyli się posadami burmistrzów czy posłów do landtagu, jak kat Warszawy Heinrich Reinefarth. Dopiero dwadzieścia parę lat po śmierci krajanie ze Szlezwiku-Holsztyna odcięli się od niego i wyrazili zdziwienie, że taki człowiek mógł zajmować ważne stanowiska w powojennych Niemczech.
    Dopiero kilkadziesiąt lat po wojnie koncerny wykorzystujące w czasach Trzeciej Rzeszy robotników przymusowych zaczęły zatrudniać historyków, którzy zajęli się tym zbrodniczym okresem historii firm. Wtedy, kiedy już nikt lub prawie nikt nie mógł za to odpowiedzieć.
    Niemcy i tak grzebią we własnej historii, późno, ale jednak potępiają swoich zbrodniarzy. W wielu krajach, które kolaborowały z nimi, takiej refleksji nie ma do dziś. Na przykład zbrodniarze litewscy, którzy po wojnie uciekli na Zachód, gdy zostali stamtąd odesłani do ojczyzny po odzyskaniu przez nią niepodległości, spokojnie umarli. Nierozliczone zostało i wiele zbrodni komunistycznych.
    Dzisiaj na świecie znowu toczą się wojny, znowu są zbrodniarze wojenni. I zdecydowana większość z nich nie ma się czego obawiać. Chyba, że trafią przed trybunał międzynarodowy. Ale to przytrafia się zbrodniarzom z niewielkich, słabych krajów, które przegrały wojnę. Innym nawet nie grozi to, że we własnym kraju pojawią się w roli bohaterów bestsellera na miarę „Sprawy Colliniego”.

    Jerzy Haszczyński
    „Rzeczpospolita”