Od trzech lat brylując na szczytach popularności, premier Algirdas Butkevičius ma poważny kłopot.
Media ujawniły, że nie ujawnił on, iż ma prywatno-publiczny interes ze spółką jego doradczyni, której współwłaścicielem jest też zięć premiera.
Okazało się też, że feralna spółka została założona zaraz po dojściu Butkevičiusa i jego ekipy do władzy — i dziwnym sposobem potrafiła szybko dorobić się fortuny na zamówieniach państwowych.
Na domiar złego, światło ujrzała informacja, że zięć premiera nabył 50 proc. akcji bardzo intratnej spółki, ale nie musiał za nabytek płacić ze swojej kieszeni. Umowa stanowiła bowiem, że krewniak premiera zapłaci z przyszłych dywidend otrzymanych za swoje nabyte właśnie udziały.
Jeśli jednak ktoś liczył, że premier rugujący z rządu ministrów i wiceministrów nawet za cień podejrzenia ich o prywatę, sam siebie oceni podobnie i na przykład poda się do dymisji, to się przeliczył.
Co więcej, zamiast uderzyć się w pierś, premier zaczął wygrażać sądami dziennikarzom, którzy ujawnili, delikatnie mówiąc, nieładny epizod z życia premiera i jego rodziny.
Widocznie premier uznał, że standardy, jakie jeszcze do niedawna stosował wobec innych urzędników niższych szczebli — do jego osoby wysokiej rangi nie pasują. Przykro tylko, że, zamiast stosować wobec siebie te wyższe, premier stosuje standardy, po które trzeba mocno pochylić się.