„Jestem silną osobą. Generalnie niczego się nie boję. Zawsze ryzykowałam i w końcu wygrywałam, nawet, jeśli to początkowo nie było jasne. Myślałam, że posiedzę parę lat, a tutaj proszę – mamy wolną Polskę”. Urszula Doroszewska, ambasador RP na Litwie, nie przez przypadek jest jedną z czterech Polek zaproszonych do udziału w dyskusji „Kobiety wolności“.
Spotkanie kobiet Solidarności i Sąjūdisu odbyło się w czwartek, 7 czerwca. W wywiadzie dla „Kuriera Wileńskiego” ambasador opowiada m.in. o współpracy z KOR, Solidarnością, aresztowaniach i więzieniu.
Działalność opozycyjną rozpoczęła Pani bardzo wcześnie, jeszcze jako nastolatka. Czy na tego rodzaju zaangażowanie miał wpływ dom, w którym się Pani wychowała?
W moim domu rodzinnym nie mówiło się, czym jest patriotyzm, po prostu się tym żyło. Nikt mi nigdy nie mówił, jak należy postępować. Wychowywano mnie przez przykład rodziców i ich rodzin. Moi rodzice, tak jak i wielu innych członów rodziny, byli naukowcami. Doskonale wiedzieli, że w takiej sytuacji, jaką mamy, najważniejsze jest wychowanie młodzieży i zachowanie przed zewnętrzną ingerencją takiej instytucji jak uniwersytet. Oczywiście, nie brakowało też w naszej rodzinnej historii przykładów osób, które w poprzednich pokoleniach w walce o niepodległość poświęciły znaczną część swojego życia. Mój dziadek, prof. Witold Doroszewski, był bardzo znanym językoznawcą. W czasie wojny wykładał na podziemnym uniwersytecie, gdzie jego studentami na polonistyce byli tak wspaniali poeci, jak Tadeusz Borowski, Jan Gajcy czy wreszcie Krzysztof Kamil Baczyński. Za to groziła wówczas kara śmierci. Jego teść, a mój pradziadek, Bronisław Rogowski, był działaczem PPS w Łodzi, blisko współpracował z Józefem Piłsudskim. Moja cioteczna prababcia, Maryla Falska, została w 1905 r. razem z Piłsudskim aresztowana w redakcji „Robotnika”, a potem zesłano ją w głąb Rosji. Opowieści o tym słyszałam od najmłodszych lat. Również rodzina mojej mamy, która pochodzi z terenów historycznej Litwy, z okolic Słonimia, ma bogatą historię, sięgającą powstania styczniowego. Powstańcem a potem zesłańcem był mój prapradziadek, Leon Dąbrowski. Ojciec mojej mamy, Kazimierz Roch Michalski, został zamordowany w Katyniu. Z takiego domu, poszukując ludzi podobnie myślących, wywodzących się z podobnych środowisk, trafiłam do harcerstwa. Duży wpływ miała również sama Warszawa, gdzie żywa była pamięć o powstaniu z 1944 r. i ogromnym oporze społecznym w czasie wojny.
Kiedy po raz pierwszy spotkała się Pani z SB?
Dosyć wcześnie – miałam 17 lat. Byłam w trzeciej klasie liceum, starsi koledzy z harcerstwa zwrócili się z prośbą, żeby robić spotkania u moich dziadków w Zalesiu. To była pierwsza rocznica wydarzeń na Wybrzeżu, gdy w grudniu 1970, zostało zabitych 41 osób. Był wtedy z nami ksiądz Jerzy Chowańczak. Uczciliśmy zamordowanych minutą ciszy i ktoś zapukał do drzwi… To była pierwsza rewizja w moim życiu. Potem bardzo przydało mi się to doświadczenie.
Pierwsza Warszawska Drużyna Harcerska im. Romualda Traugutta, tzw. Czarna Jedynka, do której Pani należała, nie była zwykłą drużyną harcerską…
Tak, ale też nie były to zwykłe czasy. Wstąpiłam do harcerstwa w 1969 roku. Akurat powychodzili z więzienia nasi starsi koledzy, którzy zostali aresztowani w czasie strajków studenckich w marcu 1968 r. Dla mnie, nastolatki, ktoś, kto przeszedł przez więzienie, był wtedy wielkim bohaterem. W latach 70. rozpoczęliśmy organizację wsparcia dla robotników. Władze traktowały ich bardzo źle, coraz bardziej nasilały się represje, zwłaszcza po czerwcu 1976 r., kiedy odbyły się wielkie strajki i demonstracje robotnicze w Ursusie i Radomiu. Ludzie byli bici pałkami, wrzucani do więzień, brutalnie oskarżani w mediach. Prowadziliśmy akcje zbierania podpisów, proponowaliśmy pomoc rodzinom represjonowanych. Całością kierowali Antoni Macierewicz i Piotr Naimski. Jako harcerze budziliśmy zaufanie, ludzie wpuszczali nas do domów, my mogliśmy im pomóc, np. przez skierowanie do adwokatów, chodziliśmy na procesy. To wszystko stało się później podstawą istnienia Komitetu Obrony Robotników, w który się zaangażowałam. Powstał we wrześniu 1976 r., po naszej akcji pomocy. KOR był pierwszą jawną organizacją opozycyjną w Polsce. Ale to już moje czasy studenckie. Studiowałam socjologię. Chciałam zrozumieć, jak ten cały system działa.
Na czym polegała wtedy Pani działalność?
Jako studenci przekazywaliśmy komunikaty KOR, pomagaliśmy w ich druku. Najważniejsze było jednak to, że nawiązywaliśmy kontakty ze środowiskiem robotników. Wcześniej, w opór wobec władzy angażowała się przede wszystkim inteligencja, choć robotnicy byli traktowani przez władze bardzo niesprawiedliwie, wręcz odbierano im godność. Naszym zadaniem było przypominanie o tej godności. Potem to bardzo pięknie zaowocowało w czasie Solidarności, udało nam się zbudować jedność pomiędzy różnymi środowiskami. Nikogo z nas nie wyrzucono ze studiów, choć zdarzały się różne sytuacje. Bardzo często byłam wtedy zatrzymywana przez służby bezpieczeństwa na 48 godzin (wtedy można było na tyle zatrzymać bez powodu). Wspominam to jako bardzo ciekawe doświadczenie. Jako socjolog mogłam w celi porozmawiać z ludźmi, z którymi być może w innych okolicznościach nigdy bym się nie spotkała, a tak miałam okazję poznać złodziejki, prostytutki. Poza tym: czarna kawa, chleb ze smalcem i brud w celi. Nie pamiętam, ile razy tak mnie zatrzymano, ale zdarzało się to często.
Była Pani zaangażowana również w Studenckie Komitety Solidarności…
Tak, zaczęliśmy je zakładać po zamordowaniu w maju 1977 r., w Krakowie, naszego kolegi, Staszka Pyjasa. Powstawały w różnych miastach, ja z kolegami zakładaliśmy taki komitet w Warszawie. Bardzo ważne było to, że, tak samo zresztą jak KOR, była to działalność jawna. Również podziemna prasa była jawna. Jesienią 1977 r. Antoni Macierewicz założył pismo „Głos”. To był miesięcznik drukowany w konspiracji, ale z jawną redakcją. Za druk odpowiedzialny był mój mąż, Wiktor Krzysztoporski. Zebrania odbywały się u mnie w mieszkaniu, które wynajęłam, żeby nie sprowadzać rodzicom ciągłych rewizji. To był bardzo poważny miesięcznik. Pisali tam również bracia Kaczyńscy. Lech Kaczyński zajmował się prawami robotników, a Jarosław pisał analizy polityczne. Chodziło o to, żeby ludzie przestali się bać, żeby zobaczyli, że można podpisać się swoim nazwiskiem.
Braliście pod uwagę, że w końcu trzeba będzie spędzić w więzieniu więcej niż 48 godzin?
Wszyscy liczyliśmy się z tym, ale w końcu w większości siedzieliśmy mniej, niż nam się wydawało, że będziemy. Ja w więzieniu na Rakowieckiej spędziłam tylko 2 miesiące. Czasem przychodziła rewizja, wszystko zabierała. Nauczyłam się wtedy, żeby zawsze, na taki wypadek, robić kopie. Organizowaliśmy demonstracje na 11 listopada. Kiedyś ktoś nieostrożnie zadzwonił z Londynu z pytaniem o czas demonstracji. Od razu wyszłam z mieszkania, zabierając szczoteczkę do zębów. Okazało się, że niemal natychmiast przyjechała milicja i wyłamała drzwi do mieszkania. Potem była wielka akcja bojkotu wyborów w 1980 r. Rozrzucaliśmy ulotki, zatrzymano mnie chyba 2 razy na 48 godzin. I wreszcie przyszedł sierpień, czyli podpisanie porozumień.
Była Pani wtedy w Gdańsku?
Nie, zostałam w Warszawie. Staraliśmy się stworzyć system przekazywania wiadomości od robotników do zachodnich mediów. Po prostu musiałam siedzieć w domu przy telefonie. Po kolei wtedy wszystkich zamykano, w końcu SB przyszło i po mnie. Wtedy korzystano z możliwości zatrzymania na dłużej przez kolejne aresztowania. Aresztowano mnie na 48 godzin, wypuszczano, wychodziłam z Pałacu Mostowskich do fontanny i natychmiast podjeżdżał samochód, który zabierał mnie tym razem do innego aresztu. I tak można było być zamykanym i wychodzić kilka razy. Ale wtedy czuć już było, że zbliża się zmiana. Dochodziło nawet do tego, że zwykli milicjanci puszczali nam w areszcie wiadomości Wolnej Europy. Pamiętam ten wielki tryumf, jaki odczuwaliśmy, kiedy podpisane zostały porozumienia. To coś, co trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Mieliśmy poczucie zwycięstwa. Oni musieli się z nami liczyć! 31 sierpnia, to był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Dosłownie krzyczałam z radości. Przeżyliśmy piękne półtora roku. To zabawne, ale ja nie mogłam się zapisać do Solidarności, która przecież była związkiem zawodowym, bo nie pracowałam. Oczywiście, o to, żebym nie znalazła pracy, zatroszczyły się władze. Prowadziłam za to codzienne pismo „Solidarności” Regionu Mazowsze, „Wiadomości dnia”. Najpierw na maszynie, później na powielaczu. To był wspaniały okres w moim życiu.
A potem przyszedł stan wojenny….
Na szczęście, nie było mnie w domu. Kiedy wracałam od przyjaciółki, zobaczyłam, że w moim mieszkaniu pali się światło. Najpierw myślałam, że może to być włamanie, ale szybko zrozumiałam, że w środku jest milicja. Nie wróciłam do domu, ukrywałam się przez półtora roku. Wtedy właśnie został wydany za mną list gończy. Musiałam nieco zmienić swój wygląd, omijać najbardziej ruchliwe ulice i często zmieniać mieszkanie. To oczywiście było trudne, ale ludzie bardzo mi pomagali. Najczęściej byli to ludzie ze środowiska medycznego, lekarze, pielęgniarki. Nie tylko udostępniali mi mieszkanie, ale także mnie karmili. A w stanie wojennym to nie było takie proste – wszystko było na kartki, których ja nie miałam. Jednocześnie, w podziemiu zaczęliśmy wydawać tygodnik „Wiadomości”. Oczywiście, ten czas był bardzo uciążliwy dla naszych rodzin. Nie tylko moi rodzice mieli częste rewizje, ale SB odwiedzało także wszystkie moje dawno nawet zapomniane kuzynki.
Była Pani rozpracowywana przez Służby Bezpieczeństwa. Czy czytała Pani materiały zebrane w Pani teczce?
Teczce? To było całe archiwum, chyba 40 teczek. Nie miałam czasu wszystkiego jeszcze przeczytać. Zwróciłam się z prośbą do IPN-u o udostępnienie materiałów na mój temat od razu, gdy było to możliwe. Przekonałam się, że mieliśmy rację, pisząc najważniejsze informacje na kartkach, bo rzeczywiście mieliśmy podsłuchy. Poza tym miałam wrażenie, że SB przeceniało nieco nasze osiągnięcia, uważali, że mamy znacznie większe możliwości niż mieliśmy w rzeczywistości. Muszę przyznać, że czytałam te materiały z pewną satysfakcją.
Czy mieliście kontakt z dysydentami działającymi w granicach Związku Sowieckiego?
Ja oczywiście nie mogłam się z nimi spotykać, bo nie miałam paszportu. Bardzo dobrze wiedziałam natomiast, co dzieje się za wschodnią granicą, dużo o tym pisaliśmy. Muszę przyznać, że działalność dysydentów bardzo nam imponowała. Mieliśmy świadomość, że to, co robią jest znacznie trudniejsze. Mieliśmy kontakt także z Litwą. Ogromne wrażenie robiła na nas „Kronika Kościoła Katolickiego na Litwie”. Już w wolnej Polsce uczestniczyłam w spotkaniu z Nijolė Sadūnaitė, które zorganizowała nowo powstała ambasada Litwy. Było dla mnie wielkim honorem, że mogę się z nią spotkać i uścisnąć jej rękę.
Kiedy w końcu trafiła Pani na Rakowiecką?
Najpierw, w grudniu 1983 r., został aresztowany mój mąż. Odsiedział 7 miesięcy. Ja poszłam do więzienia na początku lipca 1984 r., a wyszłam już po dwóch miesiącach, w ramach amnestii. Miałam postawione zarzuty, wielokrotnie mnie przesłuchiwano, ale do tego akurat byłam dobrze przygotowana. Zawsze wyglądały tak samo: po każdym pytaniu, padało stwierdzenie „odmawiam odpowiedzi na to pytanie” a na koniec, gdy zapytano, czy mam coś do dodania mówiłam: „proszę o kontakt z moim obrońcą, mecenasem Janem Olszewskim”. Mam ten zaszczyt, że były premier był moim obrońcą od początku mojej działalności opozycyjnej. To wspaniały człowiek, bardzo odważny, któremu wiele zawdzięczamy. Właśnie potem nastał taki najsmutniejszy czas. Nic się nie działo, nie mogłam znaleźć pracy. W końcu zatrudnił mnie abp. Bronisław Dąbrowski. Pracowałam wtedy w wydawnictwie archidiecezjalnym. Bardzo mi się to przydało, nauczyłam się redagowania czasopism, książek, mogłam zarabiać pieniądze. Do dziś mam poczucie, że mam zawód, mogę być redaktorem.
Czy jako bardzo młoda osoba, przez tyle lat angażując się w działalność opozycyjną, nie miała Pani poczucia, że być może traci Pani coś ze swojego życia osobistego?
Wręcz przeciwnie. Miałam poczucie, że to działalność opozycyjna mi to życie układa, sprawia, że staje się ciekawsze. Co mnie mogło czekać w PRL-u? Praca jako socjolog w fabryce? Moje życie było o wiele bardziej interesujące. Bardzo ważną jego częścią była przyjaźń, byłam otoczona ludźmi, którzy podobnie czują, podobnie reagują. Nie miałam raczej nadziei, że system padnie. Chyba chodziło o stworzenie swojej własnej przestrzeni wolności, o robienie czegoś sensownego. Podobnie robili również moi rodzice, którym taką przestrzeń dawała praca naukowa. Wbrew pozorom nie miałam dużo do stracenia. Pieniędzy wszyscy mieli mało, ale zawsze można było iść do kogoś na obiad. Ten czas w opozycji dał mi o wiele więcej niż mógł zabrać. Jestem silną osobą. Generalnie niczego się nie boję. Zawsze ryzykowałam i w końcu wygrywałam, nawet, jeśli to początkowo nie było jasne. Myślałam, że posiedzę parę lat, a tutaj proszę – mamy wolną Polskę. Konfrontacja z tym systemem, w którym żyliśmy, była wojną cywilizacji. Z jednej strony byliśmy my, dla których ważne było przede wszystkim prawo a z drugiej – wola władcy, który narzuca swoje decyzje ludziom. W tym okresie szczególnie istotne było to, że broniliśmy w zasadzie cywilizacji europejskiej, opartej na chrześcijaństwie i prawie rzymskim. Ten front walki, w której stanęliśmy po słusznej stronie, przechodził właśnie przez Polskę.