Rok temu postanowiliśmy z mężem, że przeniesiemy się na jakiś czas do Wilna, pod warunkiem że znajdziemy tu dla naszej córki dobre przedszkole. Najpierw kupiliśmy książkę „Akcja adaptacja. Jak pomóc sobie i dziecku w zaprzyjaźnieniu się z przedszkolem”, a potem rozpoczęliśmy zwiedzanie wileńskich placówek.
Najpierw wirtualnie. To zadziwiające, jak wiele można powiedzieć o miejscu, wchodząc jedynie na jego stronę internetową. Jeśli na głównej stronie było zdjęcie dzieciaków biegających po lesie albo przynajmniej sadzących kwiatki w doniczkach – stawialiśmy plus. Jeśli natomiast były na nim maluchy w garniturkach na scenie – krzywiliśmy się i dawaliśmy minusa. Szukaliśmy przedszkola, w którym dzieci niezależnie od pogody spędzałyby co najmniej godzinę na dworze. Akurat w ubiegłym roku zima ułatwiła nam zadanie, bo wszystko było pokryte grubą warstwą śniegu. Dookoła niektórych budynków śnieg był tak udeptany, że nie mieliśmy wątpliwości, że dzieci hasają tam codziennie.
Widzieliśmy w pobliżu stada bałwanów i pozostałości po bitwach śnieżnych. Ale były też miejsca z ogromnymi placami zabaw pokrytymi wielotygodniowym puchem. Do takich nawet nie wchodziliśmy… Potem umawialiśmy się z dyrekcją placówek i nauczycielkami, żeby dowiedzieć się, jakie jest ich podejście do dzieci. Mieliśmy kilka podstawowych pytań: Jak wygląda adaptacja? (Nadal nie rozumiem, jak to możliwe, że istnieją miejsca, w których płaczące dziecko jest wyrywane z ramion rodziców na siłę, po czym zamyka się za maluchem drzwi, mówiąc, że to dla jego dobra).
Czy dziecko jest zmuszane do jedzenia? (Pierwszy krok, żeby mu zafundować anoreksję lub bulimię w przyszłości). A co jeśli nie chce iść na drzemkę albo jej po prostu nie potrzebuje? (W niektórych miejscach dzieci nie mają prawa podczas leżakowania przeglądać po cichu książeczki). Czy dzieci oglądają kreskówki? (YouTube rządzi w wielu placówkach!). Czy dziecko ma prawo do płaczu i złości, czy słyszy jedynie „masz być grzeczne”? (Za każdym razem, gdy widzę nieszczęśliwe dziecko, któremu dorosły wmawia: „Nic się nie stało”, to muszę wziąć kilka głębokich oddechów). I co? Znaleźliśmy. Przedszkole idealne, miejsce jak z bajki. Takie, do którego moja córka tęskniła przez całą kwarantannę. Okazało się, że jeśli dziecko trafi w dobre miejsce, to żadnym problemem nie jest to, że mówi się w nim po litewsku.
Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 21(59) 23-29/05/2020