Gintarė Č. od siedmiu lat zmaga się z zaburzeniami odżywiania. Pochodzi z Poniewieża, studiowała w Wilnie. Zgodziła się podzielić swoją historią, gdyż jest przekonana, że społeczeństwo nie docenia powagi tej choroby.
A. L. Dziękuję, że zgodziłaś się ze mną porozmawiać…
G. Č. To dla mnie dość trudny temat, gdyż dotyczy jednego z najczarniejszych okresów mojego życia, jednak sądzę, że trzeba o tym mówić. I to dużo, głośno, publicznie. Jest to problem dotyczący wielu ludzi, szczególnie w dziś, kiedy ideał ciała kreowany przez media, filmy i modę jest tak odległy od rzeczywistości zwykłego człowieka. Ludzie mierzą się ze swoimi kompleksami w ciszy i samotności, wstydząc się często zwrócić o pomoc. A nawet, jak to robią, pomocy często albo nie otrzymują, albo jest ona niewłaściwa.
Czy u ciebie też tak było?
Tak. Cierpię na bulimię od ponad 7 lat. W całym tym okresie przeszłam 4 psychologów, 3 psychiatrów, spędziłam 2 miesiące w szpitalu psychiatrycznym i wypróbowałam co najmniej 8 różnych leków. A także otrzymałam 3 różne diagnozy świadczące o tym, że coś jest ze mną nie tak. Panuje przekonanie, iż zaburzenia odżywiania to problemy tylko głupich nastolatek. A ja zetknęłam się z kobietami po 40-ce, które wciąż spędzają większą część życia na obsesyjnym liczeniu kalorii lub bieganiu do łazienki. Po czasie to już przestaje być problemem wizerunku – to staje się uzależnieniem, nigdy niemilknącym głosem w tyle głowy.
Opowiedz, jak było z tobą.
U mnie objawy stały się poważne, jak miałam 17 lat. Jednak tak naprawdę zaczęło się o wiele wcześniej. Od dziecka lubiłam podjadać smakołyki do książki czy filmu, byłam też bardzo wrażliwa. Wsiąkałam emocje otaczających mnie ludzi jak gąbka. Jednak nikt nigdy nie widział, żeby mnie coś bolało. W liceum byłam wygadana, popularna. Zawsze pomagałam innym i broniłam słabszych. Potrafiłam też być mściwa i wybuchowa. Narobiłam sobie wrogów. Przezywano mnie „krową”. Śmiałam się im w oczy, a w domu płakałam i kryłam się w książkach, podgryzając czekoladę. Słodycze pomagały mi sobie radzić ze stresem.
Ale przecież chyba każdy tak robi od czasu do czasu?
Niby tak. Jednak ja czułam przepaść w duszy. Nie umiałam jej wypełnić. Zapychanie żołądka dawało złudzenie zapychania pustki. I zapychałam ją tak codziennie. Potem była matura. Przypadkowo wtedy zrzuciłam parę kilo przez stres, bo mało jadłam. Zaczęłam zauważać, że mężczyźni na ulicy się za mną oglądają. Polubiłam tę atencję. Doszłam do wniosku, że szczupłym, atrakcyjnym osobom jest w życiu łatwiej, łatwiej się ich akceptuje, chętniej się ich przyjmuje do towarzystwa. A ja byłam spragniona towarzystwa i akceptacji. Więc jedzenie stało się moim wrogiem. Zaczęła się rygorystyczna dieta. Przez całe lato po maturze żyłam jedząc tylko owsiankę rano i pijąc ogromne ilości kawy w dzień. Potem wyjechałam na studia do Wilna. Doszedł alkohol, papierosy, seks. To odwracało uwagę od głodu. Do pewnego momentu. Mój organizm był wykończony. Zaczęłam się „zrywać”.
Co się wtedy stało?
Pamiętam, jak kupiłam jogurt Fantasia z białą czekoladą. Zjadłam go. I nie mogłam przestać. Mieszkałam w akademiku, współlokatorka miała chleb i ser. Zjadłam wszystko. A potem pobiegłam do łazienki i włożyłam sobie palce do ust. W końcu nie po to tyle miesięcy tak się „dobrze” odżywiałam, nie po to tyle poświęciłam, żeby teraz to wszystko zepsuć. I to się zaczęło powtarzać. Raz, drugi, trzeci. Później dzień w dzień. Kilka razy dziennie.
Trudno to zrozumieć…
To jest tak naprawdę banalne. Wygłodniały organizm w panice zaczyna objadać się na zapas. Jedzenie jest też przyjemne, objadamy się zazwyczaj produktami wysokokalorycznymi, z dużą ilością cukru. Nasz mózg uwielbia wyrzut endorfin spowodowanych ogromną ilością cukru. Więc on sobie kojarzy to z czymś przyjemnym. A jako że to się powtarza co jakiś czas, to mózg też sobie koduje, że jest to niezbędne do przetrwania. Więc sam dba o to, aby to się powtarzało. Kiedy próbujemy przerwać ten cykl, odczuwamy bóle, dyskomfort, natrętne myśli o jedzeniu, nawet ataki paniki – w końcu nasz mózg myśli, że umieramy z głodu! Bałam się i nie radziłam sobie z tym strachem. Zwiększyłam ilości alkoholu, bo tylko to mi pomagało nie myśleć o tym, jak słabą mam wolę. W końcu codziennie piłam i codziennie wymiotowałam. Zaczęły się luki w pamięci.
Opowiesz mi o tych lukach?
Nie pamiętałam wielu szczegółów, często jakby budziłam się w jakimś miejscu, nie wiedząc, jak się tam znalazłam. Raz tak ocknęłam się w cudzym pokoju w akademiku. Siedziałam przy oknie naga jak mnie Pan Bóg stworzył i oglądałam świt. A ostatnie, co pamiętałam, to kawa z koleżanką na mieście. Poprzedniego miałam siedem napadów obżarstwa i wymiotów. Co ciekawe, znajomi nawet nie rozumieli, że coś jest nie tak. Zachowywałam się adekwatnie, normalnie rozmawiałam, raz nawet zdałam tak egzamin. Tyle że połowy z tego nie pamiętałam.
Straciłam kontrolę nad własnym życiem. Bałam się wyjść na spotkanie ze znajomymi czy na uczelnię, bo nie wiedziałam, co mogę zrobić. Miałam ogromne długi. Potrafiłam wydać miesięcznie ponad 500 euro na jedzenie, a non stop byłam niedożywiona, bo wszystko zwracałam. Do tego wydatki na alkohol, imprezy, papierosy, terapię i leki. Zaczęły się ataki paniki.
Czy potrafisz wyznaczyć najczarniejszy moment?
Najgorszy był moment, kiedy się z tym pogodziłam. Kiedy uznałam, że najwyraźniej taka już jestem i będę do końca życia. Wtedy zaczęły się myśli samobójcze. Coraz częściej mdlałam. Czułam, jak uchodzi ze mnie życie. Miałam zamglony wzrok, sińce pod oczami, słaniałam się na nogach. Ale potrafiłam przetańczyć całą noc. Tylko po to, żeby następnego dnia nie mieć siły wstać z łóżka i pójść do kibla.
Jak więc z tego wyszłaś?
Był to długi proces, ale mogę wyznaczyć przełomowy moment. Pamiętam takie trzy dni. Zostałam całkowicie sama, z rozwalonymi marzeniami, złamanym sercem, zawalonymi studiami, bez grosza przy duszy. Miałam wtedy cztery kilkugodzinne ataki paniki, między którymi drzemałam. Nic nie jadłam i nie piłam, byłam pewna, że umieram. Aż czwartego ranka obudziłam się i poszłam zrobić sobie śniadanie. Działał już tylko instynkt samozachowawczy. A potem nie wiem, co się zmieniło, nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu poczułam, że to nie jest to, kim chcę być. Zaczęłam od żywienia. Przeczytałam wszystko, co znalazłam w necie na temat zdrowego żywienia, poprosiłam rodziców o kasę. Zrobiłam zakupy. Przygotowałam obiad. Wylałam cały alkohol. Umyłam się. Brzmi zwyczajnie. Nic takiego. A dla mnie to było tak ogromne osiągnięcie, że z wycieńczenia zasnęłam o 19-ej. I tak każdego dnia. Nie miałam żadnej motywacji oprócz tej, że nie chcę umrzeć. I że nie chcę, żeby mnie tak zapamiętano.
Czy masz jakąś radę dla innych osób zmagających się z zaburzeniami odżywiania?
Ten wróg jest straszny, przytłaczający. Jest jak czarna dziura, pochłania wszystko. Nie mam recepty na wyjście z tego piekła. Może potrzebna jest motywacja, może sięgnięcie dna, może złamane serce, może okoliczności, a może przypadek. Ale da się. Jedno tylko wiem – nie można, nie wolno się poddać. Trzeba zwracać się po pomoc, jest w Wilnie oddział przy ul. Vasaros, gdzie uzyskałam wsparcie. Trzeba walczyć o siebie. Jestem warta więcej.
Rozmawiała Agnieszka Litwinowicz