No, nadciąga, ale ludzie jakoś wielkiej paniki z tego nie robią. I słusznie. Bo „trening” już był i Litwa dobrze sobie poradziła z maksymalnym zminimalizowaniem zagrożenia pandemicznego.
Wielu z nas ma jeszcze zapasy maseczek ochronnych i płynów dezynfekujących. A co przezorniejsi, co to na poważnie przyjęli zapowiedzi naukowców na początku ataku wirusa, że będzie i druga fala śmiertelnej choroby, robili „profilaktyczne” zakupy.
Po zakończeniu kwarantanny łatwo można było wnioskować o względnym wygaśnięciu koronawirusa poprzez… ceny w sklepach. Maseczki leciały na łeb na szyję np. z 3 euro za jednorazówkę do niecałego euro, a nawet taniej. Płyny też trafiły w potok „akcji” i kusiły niższą ceną.
Teraz, kiedy już są stosowane wymogi samozabezpieczenia się, poszło w odwrotną stronę, a raczej powrót do złotych czasów handlarzy. Bezczelne to jest, bo wiadomo, że kiedy strach miał duże oczy, ich magazyny były pełne zapasów.
Rząd podobno ma, przynajmniej powinien, tzw. żelazny zapas narodowy całej gamy produktów do użytku codziennego, jak też specjalistycznego. I kiedy nastąpi (a nastąpi!) fala logicznego popytu na przysłowiowe już maseczki, a handlarze bezwzględnie zaaplikują nam podwyżki, władze powinny zastosować ceny zaporowe poprzez „rzucenie” na rynek swoich zapasów. Albo ostro skontrolować marże naciągaczy, żeby nie żerowali na tej „koronie”.