II wojna światowa w pamięci historycznej Białorusinów ma na dużo większe znaczenie niż ogólnie pojęta spuścizna Wielkiego Księstwa Litewskiego. Tak się stało nie tylko dzięki sowieckiej i łukaszenkowskiej propagandzie.
Kiedy po sfałszowanych wyborach prezydenckich w sierpniu br. wybuchły protesty, mogło się wydawać, że wkrótce Białoruś może dołączyć do giedroyciowskiej układanki „ULB” (doktryna ULB dotyczyła Ukrainy, Litwy i Białorusi). Stać się brakującym ogniwem w materializującej się w ostatnich latach koncepcji wizjonera z Maisons-Laffitte. Rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana.
Bez nawiązań do Wielkiego Księstwa Litewskiego
Niemało obserwatorów białoruskich wydarzeń zauważyło, że – w odróżnieniu od Ukrainy – na Białorusi nie padały hasła antyrosyjskie. Językiem protestów był przede wszystkim oficjalny język wschodniego sąsiada. Jednym z symboli rewolucji stała się piosenka „Zmian” (Peremen) legendarnego sowiecko-rosyjskiego zespołu rockowego Kino Wiktora Coja.
– Podczas protestów językiem obowiązującym był rosyjski. Nie za często odwoływano się do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Chór Filharmonii Republiki Białoruś śpiewał „Pahonię” i „Mahutny Boža”, ale raczej dominują piosenki z okresu postsowieckiego. Te protesty, szczególnie w Mińsku, raczej nie są w duchu Wielkiego Księstwa Litewskiego. Nawet sylwetki Sierakowskiego czy Kalinowskiego ani razu nie wiedziałem. Co jeszcze jest ważne – że została odsunięta praktycznie stara, patriotyczna i nacjonalistyczna opozycja białoruska – dzieli się refleksjami z „Kurierem Wileńskim” historyk i politolog Andrzej Pukszto.
Jego zdaniem przyszłość Białorusi będzie pewnym połączeniem rosyjskojęzycznego świata wschodniej Białorusi i Białorusi zachodniej.
– Optymistyczne jest to, że nie ma konfrontacji między wschodem a zachodem kraju, takiej, jaka nastąpiła na Ukrainie. Z pewnością odniesienia do Wielkiego Księstwa Litewskiego będą, ale na pewno nie za wiele – dodaje politolog.
Rewolucja, ale inna
Znany polski reporter Tomasz Grzywaczewski, który przed kilkunastu dniami powrócił z protestującego Mińska, również dostrzega zasadnicze różnice między rewolucją na Białorusi a ukraińską sprzed sześciu lat.
– Moim zdaniem mamy do czynienia z przebudzeniem narodowościowym i procesem tworzenia się narodu jako wspólnoty. Białorusini po raz pierwszy chyba w swojej historii czują, że tworzą pewną wspólnotę. Częściowo obywatelską, ale w dużym stopniu też narodową. Natomiast, w odróżnieniu od ukraińskiego Majdanu, absolutnie nie ma tam haseł antyrosyjskich czy proeuropejskich. To widać na podstawie moich rozmów, zarówno ze zwykłymi demonstrantami, jak i osobami opiniotwórczymi czy liderami. Geopolityka w ogóle nie jest przedmiotem tej rewolucji. Celem jest odsunięcie od władzy reżimu prezydenta Łukaszenki. To jest o tyle naturalne, że duża część Białorusinów darzy Rosję jakąś sympatią – mówi dziennikarz „Kurierowi Wileńskiemu”.
Dodaje, że mimo sympatii Białorusini generalnie uważają Rosję „za kraj gorszy do życia”. Federacja Rosyjska jawi się, jako pewien twór „nieuporządkowany i korupcyjny”. Ważnym momentem był rok 2014, kiedy sporo osób zaczęło się bać groźby wcielenia ich kraju do Rosji z bardzo prozaicznych powodów – ponieważ młodzi Białorusini mogą być na siłę wcieleni do rosyjskiego wojska i będą musieli brać udział w „nie swoich wojnach na Ukrainie lub w Syrii”.
– Na tym punkcie Białorusini są bardzo przewrażliwieni, z uwagi na wydarzenia II wojny światowej. Sądzę, że jest to cecha narodowa Białorusinów. Różne narody mają różne cechy. Polacy i Ukraińcy generalnie lubią się tłuc, nawet jeśli dostają „po mordzie”. Mimo wszystko to lubimy. Białorusini wprost przeciwnie, powtarzanie niczym mantra słów: „aby nie było wojny”, jest czymś naturalnym. Stąd wynika ich lęk przed integracją z Rosją. Niemniej większość, oczywiście nie wszyscy, mówi, że Białoruś musi mieć dobre relacje z Rosją. Myślę, że jest to pewna, trzeźwa ocena obecnej sytuacji międzynarodowej, tego, że Rosja nie odpuści Białorusi. Instynktownie więc sami protestujący oraz ich liderzy, którzy próbują kontrolować protest, na razie ze średnim skutkiem, wiedzą, że hasła antyrosyjskie są po prostu samobójcze – podkreśla Grzywaczewski.
Nie tylko na zakupy
Po traktacie ryskim w 1920 r. między Polską a Rosją sowiecką spora część terenów dzisiejszej Białorusi znalazła się po tej nieludzkiej stronie, została tam utworzona Białoruska Socjalistyczna Republika Sowiecka. Początkowo, w związku z prowadzoną polityką korienizacji, w ramach której narody nierosyjskie otrzymywały względną autonomię, białoruscy działacze dość przychylnie patrzyli na Związek Sowiecki.
Republika związkowa na początku miała cztery języki oficjalne: białoruski, rosyjski, polski i jidysz. Rozwijały się też kultura i szkolnictwo białoruskie. Niestety, represje względem białoruskiej inteligencji w latach 30. oraz tragedia II wojny światowej przyśpieszyły procesy rusyfikacyjne w republice. Stąd też wynika skomplikowany stosunek Białorusinów do Zachodu.
– Nie sądzę, że Zachód to są kraje, do których się jeździ tylko na zakupy. Polska czy Litwa dla Białorusinów są krajami, które odniosły cywilizacyjny sukces. Mimo trudności transformacji udało im się osiągnąć sukces gospodarczy oraz polityczny. To wyraża się w swobodach obywatelskich i jakości życia publicznego. Sądzę, że stosunek do Zachodu jest inny w kontekście pokoleń. Jeżeli musimy szukać jakichś pęknięć czy podziałów w społeczeństwie białoruskim, to będzie to podział między młodymi a starymi. Jak na Ukrainie był wschód-zachód, to na Białorusi są młodzi-starzy. Poza tym sądzę, że zachodnia Białoruś, bardziej niż reszta kraju, będzie ciążyła w stronę Zachodu. Zresztą podział na wschodnią i zachodnią Białoruś praktycznie pokrywa się z dawną granicą II RP. To przyznają sami Białorusini. Nie ma tam jednak tak fundamentalnych różnic, jakie są na Ukrainie – tłumaczy Grzywaczewski.
Problem relacji polsko-białoruskich
Po upadku Związku Sowieckiego koncepcja Giedroycia – która w uproszczeniu polegała na tym, że bez wolnych i demokratycznych Litwy, Białorusi i Ukrainy nie jest możliwa niezależna Polska, a Polska ma raz na zawsze uznać pojałtańską granicę na wschodzie – powoli zaczęła się materializować. Obecnie Litwa, Polska i Ukraina chętnie odwołują się do tradycji Rzeczypospolitej Obojga Narodów. To ma wymiar nie tylko historyczny, lecz także geopolityczny. Ostatnio powołano do życia inicjatywę tzw. trójkąta lubelskiego, który sprowadza się do organizowania szczytów z udziałem przywódców krajów członkowskich, ministrów spraw zagranicznych oraz wymiany informacji i powołania oficerów łącznikowych w MSZ. Białoruś przez ostatnie 30 lat raczej była na uboczu tych procesów.
– Obawiam się, że dla wielu Białorusinów ten temat będzie zupełnie niezrozumiały. Tylko dla elit intelektualnych ta koncepcja może być atrakcyjna. Chodzi też o symbolikę, czyli odwołanie się do Pogoni. Nasuwa się pytanie, jak długo trwałby proces kształtowania się świadomości białoruskiej w tę stronę. Sądzę, że jest to możliwe, bo samoświadomość jest konstrukcją w ciągłym procesie. Jest możliwe wytworzenie tego typu mitu. Bo jednak udało się flagę biało-czerwono-białą uczynić flagą narodową. Wcześniej społeczeństwo odbierało tę flagę jako flagę opozycji, a nie narodową. Teraz jest flagą wszystkich. Jest potencjał i jest szansa. To szansa również dla Polski, bo tu nie ma problemu rzezi wołyńskiej, nie ma tego całego bagażu, który siłą rzeczy utrudnia Polakom dialog z Ukraińcami. Jest to jednak praca na lata – przekonuje Grzywaczewski.
Hekatomba II wojny światowej
Nadal większy wpływ na świadomość narodową mają wpływ wydarzenia z lat 1941–1945 niż symboliczne nawiązanie do Wielkiego Księstwa Litewskiego, jako pewnego źródła teraźniejszej państwowości białoruskiej.
– Z jednej strony jest to kwestia propagandy łukaszenkowskiej, która ten temat sączy od lat. Była też propaganda sowiecka. Jest taka miejscowość Chatyń [wieś spalona przez oddziały SS – przyp. red.], która znajduje się 50 km od Mińska. Każdy na Białorusi wie o Chatyniu. Białorusini w II wojnie światowej faktycznie ponieśli koszmarne straty. Kiedy zbierałem materiały do książki reporterskiej o byłych granicach II RP, to dokądkolwiek bym pojechał, wszędzie słyszałem dantejskie opowieści z czasów wojny. Tutaj spalili, tutaj wygonili, tutaj zesłali do obozu. Niemcy ciągle ich mordowali i te opowieści nieustannie przewijały się w rozmowach. To dotyczy starszych osób. Ta hekatomba II wojny światowej zamieniła historię Białorusi w jeden dramat. Tak naprawdę Białorusinów okradziono z historii. Bo teraz w historii Białorusi jest tylko II wojna światowa, a wcześniej było Imperium Rosyjskie. Niestety, II wojna światowa w sposób nieuprawniony przejęła całą pamięć historyczną. Zgodnie z tą narracją Białorusini są narodem, który był wyłącznie mordowany. Sądzę, że na takim dramacie nie da się tworzyć wspólnej tożsamości – uważa Tomasz Grzywaczewski.
W trakcie II wojny światowej Białoruś straciła ok. 2 mln mieszkańców.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 36(103) 05-11/09/2020