Pewien znany krzykacz podniósł raban, że pewna żona pewnego premiera dziękuje pewnej minister za zaangażowanie w wyasfaltowanie pewnej ulicy, polegające na przypominaniu urzędnikom pewnego samorządu, że trzeba asfaltować.
Wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale kampania wyborcza przecież. Oburzenie krzykacza jest o to, że jak to tak, minister pomagała w sprawie jakiejś uliczki, a mieszkanka tej uliczki jest za to wdzięczna.
Gdyby ów demagog pojechał kiedyś poza centrum Wilna i porozmawiał z mieszkańcami, zamiast ich uważać za bydło bez głosu (wiadomo, w demokracji liberalnej wybierać władzę powinni tylko młodzi, wykształceni, z dużych miast — oprócz przedmieść, rzecz jasna), to by się dowiedział, że bez zaangażowania po znajomości jakichś wysokich rangą czynników, w ogóle żadna uliczka by u nas nie była asfaltowana, bo kraj trzymany jest przez mafię drogowców, której się nie chce budować jakichś tam dróg gdzieś po wioskach.
Gdyby zaś nie był demagogiem, a obchodziłyby go w rzeczywistości losy Republiki — to by załamał ręce nad takim stanem rzeczy i proponował takie reformy, dzięki którym, jak mieszkańcy by potrzebowali asfaltu na swojej ulicy, to po prostu by mogli taką usługę sobie z dnia na dzień zorganizować, zamiast czekać latami na łaskę polityków. Zaś ministrowie by mogli się zajmować wreszcie dobrym rządzeniem, a nie załatwianiem rzeczy tak przecież banalnych, jak wyasfaltowanie drogi, wydojenie krowy czy wymiana żarówki poszczególnym wyborcom. Może kiedyś tak w końcu być?