Ta klasyczna już fraza z polskiej polityki pasuje również do litewskiego parlamentu. Rządzący, widocznie obraziwszy się na wyborców, na odchodne przyznali sobie renty poselskie (co bardzo słabo wygląda zwłaszcza w dobie kryzysu, gdy obywatele tracą pracę, wszyscy muszą zaciskać pasa, a klasa polityczna sobie używa), ale to nie koniec. Przegłosowali też nowe podatki od samochodów – tym razem od przejechanych kilometrów.
Tego rodzaju kolaboracja z antysamochodową Dyrekcją Dróg Litwy – dzięki której kierujący nią syn majora KGB dbał bardziej o stawianie fotoradarów niż o stan dróg, co bezpośrednio rzutowało na bezpieczeństwo jazdy – jest rzeczą absolutnie haniebną.
Wbrew propagandzie, samochód nie jest na Litwie wyznacznikiem statusu społecznego. Tylko dla połowy mieszkańców kraju jest po prostu warunkiem funkcjonowania – bez niego ludzie niemieszkający w śródmieściu dużych miast, nie dojadą do pracy, nie dowiozą dzieci do szkoły, nie zrobią zakupów. Nawet w dużych miastach w dobie pandemii jest to najbezpieczniejszy środek transportu.
System demokratyczny w założeniu polega na tym, że jak ktoś jest niekompetentny, to nie zostaje wybrany. W praktyce z tym bywa różnie. Ale premiowanie kogoś pieniędzmi za zostanie niewybranym? Odchodzący parlamentarzyści uczynili wyborcom świństwo podwójne – bo de facto obłożyli kierowców podatkiem, z którego pieniądze pójdą na renty na utrzymanie byłych posłów. I to jest po prostu przykre.