„Sprzątanie polskich grobów” – ta fraza na Wileńszczyźnie może budzić skojarzenia z jesiennym grabieniem liści w miejscach dobrze znanych ze szkolnych wycieczek, rodzinnych odwiedzin czy przewodników. Przygoda śladami pana Zagłoby? Nie brzmi najbardziej oczywiście – a właśnie taką przeżyli wolontariusze nad Dniestrem.
Wyjeżdżamy z Warszawy w ostatnich dniach sierpnia, nad ranem. Bus z narzędziami, dwa samochody osobowe. Nadzór konserwatorski nad grupą trzyma prof. Janusz Smaza. Jeśli możliwe jest, by ktokolwiek wiedział o każdym polskim cmentarzu na milionie kilometrów kwadratowych przedrozbiorowej Rzeczypospolitej – to właśnie on. Specjalista od konserwacji kamienia. Miłością do polskich zabytków pozarażał też swoich byłych studentów – w podróż wyruszają także konserwator Natalia Tomsia, koordynująca pracę wolontariuszy, oraz bracia Rafał i Radosław Tuszniowie, wiozący potężną płytę pamiątkową hetmana Stanisława Żółkiewskiego.
Wyciągnąć na światło dzienne to, co zapomniane
– Dla Boga, chyba jegomość kpi! Co ona miała do roboty w Kijowie, kiedy ona w jarze nad Waładynką, niedaleko Raszkowa ukryta? I czarownica miała rozkaz, żeby się do przyjazdu Bohuna ani krokiem nie ruszała. Jak mnie Bóg miły, zwariować przyjdzie czy co?
– Co za czarownica? o czymże ty gadasz?
– A Horpyna!… toć tę basetlę znam dobrze!
„Ogniem i mieczem”, Henryk Sienkiewicz
– „W strasznych puszczach na krańcu chrześciaństwa leżał wprawdzie ów Raszków”, tak cel naszej wyprawy późnym latem w „Panu Wołodyjowskim” podsumował Henryk Sienkiewicz. – mówi „Kurierowi Wileńskiemu” wolontariusz Piotr Bąk. – Cóż ów „kraniec chrześciaństwa” mógł znaczyć, mieliśmy okazję się przekonać w pewnym sensie w praktyce. Obostrzenia związane z epidemią sprawiły, że całą drogę pokonaliśmy transportem kołowym. Podróż trudno zaliczyć do relaksujących (prawie 40 godzin za kółkiem w jedną stronę), ale na pewno za doskonałą kategorię opisową posłużyłoby słowo „przygoda”. Czy to niespodzianki na rumuńskich rubieżach (jak wyskakujące znikąd na drogę stado owiec), czy atrakcje na drogach na Ukrainie (jak furmanka ciągnąca pod prąd na ekspresówce w okolicach Lwowa; to już w drodze powrotnej) – na brak wrażeń na pewno nie mogliśmy narzekać.
Valea Adîncă, czyli swojska Waładynka z Trylogii, wpływa do majestatycznego Dniestru właśnie w Raszkowie. Działa tu polska społeczność, jest kościół – ale są też ślady czasów sowieckich, trwających tu w sferze symbolicznej do dziś. Wojsko rosyjskie nie opuściło nigdy tych terenów, więc każdy plac ma swojego Lenina, zaś wjazd do niekontrolowanego przez Kiszyniów Naddniestrza odbywa się przez przejście, na którym przechodzimy obowiązkowe testowanie na koronawirusa. Gdyby nie opieka osobiście przychylającego grupie wolontariuszy nieba ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej, dr. hab. Bartłomieja Zdaniuka, cała podróż przebiegałaby o wiele mniej sprawnie – a jej uczestnicy o wielu rzeczach nie mieliby pojęcia.
– Praca z dziedzictwem to wyprawa do źródeł. Trochę jest się odkrywcą, a trochę ratownikiem. Gdy wycinam krzaki na cmentarzu w Raszkowie, czuję swoją sprawczość. Że oto ja, tu i teraz, decyduję o wyciągnięciu na światło dzienne tego, co zostało zapomniane. Nie po to, by wciągnąć do archiwalnej teczki, ale żeby pokazać światu. Wzruszają mnie misternie kute litery. Wyobrażam sobie kamieniarza, który w warsztacie, gdzieś przy ulicy, może Kościelnej, może Szerokiej, kuł swojsko brzmiące imię: Kazimierz albo Leon. Pewnie zrobił sobie sjestę w środku dnia, tak jak my, bo w południe w Mołdawii jest zbyt gorąco, by pracować. Wstajemy więc rano, bardzo wcześnie. Nie wstaję w Polsce nigdy o takiej godzinie – opowiada „Kurierowi Wileńskiemu” Justyna Marcinkowska, wolontariuszka projektu, doktoryzująca się na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Zachować przynajmniej krzyż lub kamień
Raszkowski cmentarz katolicki znajduje się na skarpie nad Waładynką. Jednak nie tylko Trylogia Sienkiewicza jest świadectwem bytności tutaj Polaków – piaskowcowe krzyże na grobach mają charakterystyczną, sarmacko zrozumiałą dla nas symbolikę, zaś żyjący od czasów przedrozbiorowych tutaj nasi rodacy mają swoje organizacje, domy kultury polskiej i nawet polską szkołę w Słobodzie Raszkowskiej, której jednak nie będzie nam dane odwiedzić ze względu na pandemię.
– Trafiliśmy tam z bardzo konkretnych powodów – chodziło oczywiście o inwentaryzację dwóch polskich cmentarzy – jednak chyba najcenniejszym elementem była możliwość spotkania się z ludźmi. Mieliśmy okazję obserwować ich niełatwą codzienność (funkcjonowania we właściwie wciąż sowieckiej rzeczywistości – z Leninem na dumnym froncie, świeżym eternitem na dachu i żółtymi gazrurkami „u płotu”), ale też poznać z pierwszej ręki historię miejsca. Raszków (tak jak zresztą pokazywał to Sienkiewicz) był ostatnią stanicą, jednym z ostatnich bezpiecznych miejsc na terenie dawnej Rzeczypospolitej. Kwitł tu handel (bowiem kupcy spławiający towary rzeką mieli obowiązek w Raszkowie się zatrzymać), wykształciła się wieloreligijna społeczność – pamiątką po tej mozaice są ruiny ormiańskiego kościoła, stojące obok ruin synagogi, znajdującej się w bezpośredniej bliskości najstarszego bodaj (albo przynajmniej jednego z najstarszych) w Mołdawii katolickiego kościoła – opowiada „Kurierowi Wileńskiemu” wolontariusz Piotr Bąk, zawodowy muzyk gitarzysta.
– Prócz Raszkowa trafiliśmy też w inne miejsce. Mam tu na myśli Jahorlik – twierdzę o barwnej, jak na pogranicze przystało, historii. Byli tu Zamoyscy i Koniepolscy, byli Lubomirscy, był i – bardzo dawno temu – słup w rzece, z dumną inskrypcją „Anno 1703, granica, koniec Polski”. Teraz po Jahorliku został cmentarz; ukryty przed wzrokiem szczelnym całunem samosiejek i kolczastych krzewów. Miasto i twierdza, których nie złamali ani Tatarzy, ani Kozacy, ani też wizyta Samuela Zborowskiego, nie przetrwało nienawiści Sowieta, który zburzył je do szczętu dużo później, w latach 70. XX w. To miejsce pokazało mi też chyba najbardziej dobitnie wagę i znaczenie pracy, którą wykonywaliśmy w ramach działań wolontaryjnych: czasem jedynym świadectwem historii ludzi i miejsca jest nagrobny kamień albo krzyż. Myślę, że naszym zadaniem i obowiązkiem jest uczcić i zachować przynajmniej tyle – dodaje Piotr Bąk.
Najdalszy skrawek Rzeczypospolitej
Jechali do jaskini lwa, zwiesiwszy głowy, komisarze i resztki nadziei w nich gasły, a tymczasem Skrzetuski, jadąc poza długim szeregiem sani, pilno rozpatrywał twarze pułkowników przybyłych z Chmielnickim, czy nie ujrzy między nimi Bohuna. Po bezowocnych poszukiwaniach nad Dniestrem, aż za Jahorlik, od dawna w duszy pana Jana dojrzał zamiar, jako ostatni jedyny sposób: wyszukania Bohuna i wyzwania go na walkę śmiertelną.
„Ogniem i mieczem”, Henryk Sienkiewicz
Do Jahorliku przyjechaliśmy wczesnym świtem, ale już wówczas dawał się odczuć sierpniowy mołdawski skwar. Poruszamy się zarośniętą drogą: po prawej mamy Dniestr, po lewej – jahorlicki cmentarz. Tyle wiemy, bo znalezienie nekropolii w gęstych krzakach staje się wyzwaniem nie łatwiejszym niż znalezienie Bohuna przez Skrzetuskiego. Ostatecznie po godzince poszukiwań wyłania się z gęstwy prof. Smaza i każe ciąć tutaj.
Przystępujemy do usuwania zarośli – dopiero po dłuższej chwili wyłaniają się z nich pierwsze kamienie nagrobne. Nieoceniona jest pomoc wolontariuszy z Towarzystwa Polskiej Kultury „Jasna Góra” pod kierownictwem jego prezes Natalii Sieniawskiej-Krzyżanowskiej. Pracujemy szybko, robimy krótkie przerwy, ale upał robi się nieznośny – i koło południa musimy przerwać prace. Wrócimy tu kolejnego dnia i wykonamy plan, teraz czas się odświeżyć w Dniestrze. Widok niepodległej Mołdawii na drugim brzegu uświadamia – jesteśmy tu, gdzie był najdalszy skrawek Rzeczypospolitej. Kresy.
Jesteśmy trochę u siebie. Jesteśmy ze zmarłymi
Widoki są tu inne niż na Litwie. I góry, i też przestrzenie z horyzontem za wieloma kilometrami, dające wyobrażenie o skali bitew, jakie toczyli tu nasi przodkowie.
– Rozmaitość olśniewających widoków! Była i Słowacja z zapierającymi dech karpackimi przestrzeniami, i rumuńsko-mołdawskie pogranicze, na dowolnym planie filmowym mogące wystąpić w roli andaluzyjskiego pustkowia. Było pole bitwy pod Cecorą, gdzie mogliśmy prawie że usłyszeć szczęk bitwy sprzed równo czterech stuleci, był i Kamieniec Podolski – nieoczekiwany epilog naszej wyprawy – mówi „Kurierowi Wileńskiemu” Piotr Bąk.
Ostatniego dnia zaglądamy jeszcze na cmentarz w Raszkowie. Miejscowi mieszkańcy mówią, że nigdy dotąd nie widzieli na nim tak wielu grobów – wcześniej ukrytych pod zaroślami. Satysfakcja z wykonanej pracy łączy się z pokorą wobec upływu czasu, ale i poczuciem historycznej więzi z tym miejscem. Na drogę nabieramy do butelek najlepszej wody – z bijącej tu, obok ruin synagogi, „Pańskiej krynicy” – chociaż nie tylko dla niej warto tu wracać.
– Sacrum miesza się z profanum. Siadamy na nagrobkach, pijąc kwas chlebowy, utyskujemy, że kosa jest tępa i że gorąco. Jesteśmy trochę u siebie, razem z tymi zmarłymi, w innej czasoprzestrzeni. Chodzimy po Raszkowie, szukając śladów. Jakaś Tania podpisała się cyrylicą na ruinach kościoła ormiańskiego, ryjąc napis dawno, dawno temu. Nie ma już ani Ormian, ani Tani. Nie ma też barek na Dniestrze, kramów w rynku, Żydów. Mówią o nich kamienie – XVIII-wieczna czarna skrzynka, którą dziś otwieramy. Raszków to miasto kamienia – opowiada Justyna Marcinkowska.
Zdjęcia przedstawiają działalność grupy wolontariuszy w Jahorliku
| Fot. archiwum
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 46(133) 14-20/11/2020