Od środy, 16 grudnia, w mocy są nowe zasady ograniczające handel stacjonarny rzeczami nie pierwszej potrzeby. I część handlarzy zaczęła to obchodzić – sklepy budowlane otworzyły działy z przekąskami i udają sklepy spożywcze. Premier Ingrida Šimonytė zapowiedziała już, że takie oszukiwanie nie będzie tolerowane.
Zasadniczo, w obecnej sytuacji ograniczenia kontaktów międzyludzkich m.in. w sklepach, kiedy służba zdrowia jest na granicy zupełnego krachu, jest słuszna. Co więcej, próby obchodzenia zasad sanitarnych powinny nie tylko być potępiane przez polityków – ale też zwyczajnie karane. Kodeks karny przewiduje bowiem odpowiedzialność kryminalną za nieostrożne spowodowanie śmierci, utraty zdrowia czy narażenie życia lub zdrowia pracowników – a za to właśnie odpowiadać powinni „chytrzy” właściciele centrów handlowych, próbujący obchodzić ograniczenia i zapraszający klientów na zakupy.
Z drugiej jednak strony, zupełne zamykanie sklepów może niekoniecznie być najskuteczniejszym sposobem, a na pewno uderzającym w gospodarkę i miejsca pracy. W Polsce jest ograniczenie dotyczące liczby osób mogących przebywać na terenie lokalu handlowego – i liczba ta jest podana na drzwiach, i tego się pilnuje. Więc może i u nas lepiej by tego pilnować, żeby nie było tłumów w sklepach, niż sklepy zupełnie zamykać? Albo wystarczyłoby może tylko zamknąć ich nieuczciwych menedżerów, zyski stawiających wyżej od zdrowia pracowników i klientów?