Z polityki kiedyś odejść trzeba. Można z powodu wieku – gdy zaczyna brakować sił, by codziennie uczestniczyć w politycznej walce, opracowywać strategie, kontrolować sytuację. Odchodzi się, gdy ma się dokąd, gdy pojawia się intratna propozycja pracy w biznesie albo objęcia eksponowanego stanowiska w którejś z organizacji międzynarodowych. Wypada odejść po kompromitującym skandalu, choć polityków, którzy potrafią zdobyć się na taki krok, w ostatnich latach coraz mniej. I wreszcie, odejść trzeba, gdy zdecydują o tym wyborcy, pokazując politykowi czerwoną kartkę w wyborach. Ale polityka dla wielu jest narkotykiem. Trudno czasem bez niej się obejść, nawet tym, którzy cieszą się wygodnym i spokojnym życiem – jako prezesi banków, właściciele spółek, magnaci medialni czy potentaci na rynku nieruchomości. Niektórym (znamy takie przykłady) udaje się nawet przeprowadzić udaną kampanię wyborczą i objąć najwyższe stanowiska w państwie. Uzależnieni od politycznego narkotyku wracają.
Przekonują zwykle, że nie mogli pozostać obojętni na apele tęskniących za nimi zwolenników, w nich tylko upatrujących ratunku dla upadającego państwa, zagrożonej demokracji, atakowanych wartości itp. – przedstawienie błyskotliwego i przekonującego uzasadnienia to już zadanie dla partyjnych spin doctorów. Trudno jednak w tych powrotach dopatrywać się podobieństw, np. do Winstona Churchilla, który po latach politycznej „wewnętrznej emigracji” wrócił, by objąć ster rządów w Wielkiej Brytanii i przeprowadzić ją przez sztorm II wojny światowej. Prędzej widać w nich potwierdzenie słów Karola Marksa, który mawiał, że wszystkie historyczne fakty i postacie powtarzają się dwukrotnie – za pierwszym razem jako tragedia, a za drugim jako farsa. Na Łotwie na powrót z politycznych zaświatów zdecydował się niedawno Ainārs Šlesers, jeden z najbogatszych łotewskich oligarchów (pisałem o nich w poprzednich felietonach). Już raz bawił się w politykę, miał własną partię, bywał ministrem w kilku rządach. Ale Łotysze mieli dość rządów najbogatszych i im właśnie pokazali czerwoną kartę. Na wiele lat Šlesers znalazł bezpieczny azyl w biznesie. Ale dziś wraca, bo ojczyzna w potrzebie, trzeba bronić wartości, rodziny, tradycji. Hasło? Sprawdziło się „America First”, więc tu będzie „Łotwa na pierwszym miejscu” – pod taką nazwą nowa partia Šlesersa ruszy do walki wyborczej. Czy z sukcesem? Łotysze chyba wcale z takim utęsknieniem na ten powrót nie czekają. Ale odpowiedź poznamy podczas przyszłorocznych wyborów.
Komentarz opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 34(97) 21-27/08/2021