„Po kilku tygodniach zezwolono zabrać z redakcji rzeczy osobiste. Do pokoju prowadzili mnie dwaj uzbrojeni żołnierze” – wspomina dramatyczne wydarzenia ze stycznia 1991 r. w rozmowie z „Kurierem Wileńskim” Renata Dunajewska, dziennikarka polskiej redakcji radiowej LRT.

| Fot. Marian Paluszkiewicz
Jak i kiedy trafiła Pani do polskiej redakcji radiowej LRT?
Pewna Pani z polskiej redakcji postanowiła zmienić pracę. Postawiono jej warunek, że jeśli znajdzie zastępstwo, to będzie mogła zwolnić się przed terminem. Zapytała mnie, czy nie chciałabym przyjść na jej miejsce. Oczywiście chciałam, ponieważ praca w takiej instytucji to był duży prestiż. Napisałam podanie i w granicach miesiąca moją kandydaturę sprawdzano, ponieważ radio i telewizja to były obiekty strategiczne. Po tym terminie przyjęto mnie do pracy, a kierownikiem wtedy był Romuald Mieczkowski. To był 1987 rok. I zostałam tam do dzisiaj.
Rozumiem, że końcówka lat 80. to był bardzo interesujący okres dla dziennikarza?
Oczywiście, to był bardzo interesujący czas. Poza tym pracowali tam bardzo znani ludzie. Dla mnie, świeżo upieczonej dziennikarki, to było coś absolutnie nowego. Należeliśmy do redakcji mniejszości narodowych. To była bardzo duża redakcja. Kiedy zaczynałam pracę, to sama polska redakcja zatrudniała na etacie 10 osób.
Przejdźmy do wydarzeń ze stycznia 1991 r., kiedy najpierw sowieccy żołnierze zaatakowali Dom Prasy, a później LRT oraz wieżę telewizyjną…
Dom Prasy zaatakowano w piątek, natomiast radio i telewizję oraz wieżę telewizyjną w nocy z soboty na niedzielę. Piątek to był normalny dzień pracy, chociaż sytuacja już była napięta. Wszyscy byli zdenerwowani. Ludzie biegali po korytarzach. Przecież internetu nie mieliśmy. Informację otrzymywaliśmy więc tylko przez telefon lub ktoś przyjeżdżał i opowiadał. Gdzieś pod koniec dnia pracy zaczęła napływać informacja, że pod Domem Prasy są czołgi i żołnierze. Są ranni. Później od kolegów z „Kuriera Wileńskiego” dowiedzieliśmy się, że musieli oni opuścić budynek. Było niespokojnie, ale do końca nie wierzyłam, że może rozpocząć się jakaś wojna. Po zakończeniu pracy wyszłam z gmachu LRT i już do niego nie wróciłam.
Gdzie Pani była w nocy z soboty na niedzielę?
Chciałabym na chwilę powrócić do piątku – bo kiedy informacja zaczęła rozpowszechniać się w społeczeństwie, to pod gmachem radia i telewizji zaczęli zbierać się ludzie. Na schodkach przy starym budynku radia, jak dziś pamiętam, stała starsza kobieta z polską flagą w ręku. Miała też jakąś torbę z kanapkami i termosami. Pamiętam, że stała samotnie. Do dzisiaj z kolegami redakcyjnymi żałujemy, że nie wyszliśmy i nie porozmawialiśmy z nią. Niestety, nie mogliśmy tego zrobić, bo musieliśmy pracować. Od nas również sporo wymagano, na przykład, tłumaczenia informacji, dlatego nie wyszliśmy i nie zapytaliśmy jej, kim jest, jak się nazywa. Tego żałuję najbardziej.
Jak wyglądała sobota?
Od rana siedziało się przy telewizorze i słuchało radia. O wszystkim informowało LRT, to stamtąd czerpałam całą informację. Mieszkam nieopodal mostu przy Wołokumpiach, więc w nocy widziałam jadące czołgi. Było słychać ten cały huk techniki wojskowej. Mama włączyła Radio Wolna Europa. Na różne sposoby próbowałyśmy dowiedzieć się, co się naprawdę dzieje. Do dzisiaj pamiętam obrazek, jak wojskowi zajmowali budynek. Serce bolało, bo to była moja praca, a tam byli moi koledzy.
Czytaj więcej: Dobrowolska o 13 stycznia i 6 lipca: „To też moja tradycja”

| Fot. Marian Paluszkiewicz
Co zrobiła Pani w niedzielę z rana?
Pierwszym możliwym trolejbusem pojechałam do radia. Kiedy byłam na miejscu, zobaczyłam, że budynek był otoczony czołgami, pełno żołnierzy, budynek był zdewastowany. Zapamiętałam powybijane szyby. Razem z kolegami redakcyjnymi staliśmy po drugiej stronie ulicy Konarskiego, ponieważ nie zezwolono wejść do środka. Była jakaś pustka we wszystkich, bo radio to był nasz drugi dom, a teraz go ktoś zajął i nie zezwalał wejść do niego.
Wróciła Pani do domu?
Najpierw pojechałam pod sejm, gdzie spotkałam swego znajomego, który wówczas był wówczas w ARAS-ie. Oni tam stali przez cały czas. Zapytałam go, jak mogę pomóc. Odpowiedział: „Jeśli możecie, to wieźcie kanapki i jakąś herbatę gorącą”. Oświadczył, że strasznie zmarzli, ale nie mogli opuścić swego stanowiska. Szybko pojechałam do domu. Mama robiła kanapki z czego się dało, to był 1991 r. i w sklepach nie dało się kupić wszystkiego, jak dzisiaj. Do wszystkich termosów, które znalazłyśmy, nalałyśmy kawę oraz herbatę i szybko powróciłam pod sejm. Dwa razy jeździłam do sejmu. Najpierw przekazałam kanapki znajomym, później wszystkim, którzy tam stali. Miałam jakąś wewnętrzną potrzebę, aby im pomóc.
Poniedziałek?
Dzień pracy. Znów pojechałam do redakcji. Znów nas nie wpuszczono i znów staliśmy na ulicy. Wtedy kierownikiem redakcji był śp. Władek Strumiło, który powiedział, abyśmy jechali do domu. Miał nas poinformować, kiedy czegoś się dowie. Przez pewien czas siedzieliśmy w domu. Dokładnie nie pamiętam, ile to trwało. Później zadzwonił, że wznawiamy pracę. Wówczas umieszczono nas w siedzibie Związku Niewidomych, nieopodal Domu Kultury Polskiej. To właśnie stamtąd nadawaliśmy audycje.
Czytaj więcej: 13 stycznia oczami ówczesnych dzieci — także Polaków
Rozumiem, że do gmachu LRT wróciliście pod koniec sierpnia 1991 r.?
Tak. Kiedy gmach opuścili żołnierze. Zrobiono kosmetyczny remont, tak, aby można było pracować, po czym wróciliśmy. Jednak jeszcze w styczniu, chyba kilka tygodni po zajęciu gmachu, otrzymaliśmy informację, że możemy zabrać rzeczy osobiste z redakcji. Pojechałyśmy wspólnie z koleżanką Nijolą Masłowską. Procedura wyglądała następująco. Na kartce trzeba było napisać, do którego pokoju idziemy i jakie rzeczy chcemy zabrać. Powiedziałyśmy, że nie pamiętamy. Bo kiedy praca jest drugim domem, to tam są jakieś książki, notatki, kasety. Kiedy spisałyśmy, kartkę miał podpisać jakiś wyższy kierownik.
Kierownik był cywilny czy wojskowy?
Wojskowy. Wszyscy byli w mundurach. Poszłyśmy do naszego pokoju. Przede mną szedł żołnierz i z tyłu szedł żołnierz. Nie można było iść w grupie. Wszyscy szli w pojedynkę. Pamiętam, że u pierwszego żołnierza broń zwisała na ramieniu, a drugi trzymał karabin w gotowości. Wtedy byłam młoda i nie bałam się. Dzisiaj bym zastanowiła się, czy naprawdę potrzebuję tych rzeczy. Chciałam wejść też do sąsiednich pokojów, ale nie pozwolili. Żołnierz cały czas podpychał karabinem i mówił: „Kuda, kuda? Wperiod”. Do dzisiaj pamiętam ten obraz, kiedy weszłam do pokoju. Wszystko było zdewastowane. Wówczas w każdym pokoju stały takie duże, elektryczne maszyny do pisania. Wszystko było porozbijane. Wszystko zrzucone do jednej kupy. W niektórych miejscach było widać, że były palone ogniska. Gdy powybijano szyby, to w gmachu było strasznie zimno. Żołnierze tak się ogrzewali. Drzwi były przestrzelone, bo przed wyjściem wszyscy zamknęli pokoje na klucz. Aby dostać się do środka, żołnierze strzelali w zamki. Kiedy po kilku miesiącach powróciliśmy do swoich pokoi, to drzwi nadal były przestrzelone i to ciągle nam przypominało tamte wydarzenia. Niestety, praktycznie nic nie znalazłam. Mieliśmy sporo encyklopedii, słowników, które są bardzo potrzebne w pracy dziennikarskiej. Tym bardziej wtedy, kiedy tego nie można było kupić. Dostawaliśmy je w prezencie z Polski.
Czy zezwolono zabrać wszystkie rzeczy z pokoju?
Kiedy już zabrałam, co się dało, to ponownie musiałam iść do tego wojskowego. On brał listę i sprawdzał, czy wszystko się zgadza. Co było wpisane, to oddał, ale czego nie było na liście, to nie pozwolił zabrać. Nijola Masłowska wcześniej jeździła na Syberię do mieszkających tam Polaków. Zrobiła bardzo dużo nagrań. Tłumaczyła, że nie zapamiętała, ile dokładnie miała kaset. Niestety, wojskowy nie zezwolił na zabranie ich. I te wszystkie materiały przepadły. Więcej nas już nie wpuszczono. Wróciliśmy, kiedy zrobiono remont. Kiedy to nastąpiło, chciałam całować ściany, że nareszcie jestem na swoim miejscu.