Normalność albo jej pozory znikają po przekroczeniu blokad i posterunków na granicach Buczy i Borodzianki. Spalone transportery i czołgi okupanta mogą wywołać uśmiech zadowolenia, zaraz jednak trafiamy na ostrzelane cywilne samochody, niektóre z kartką: „dzieci”…
Korespondencja z Ukrainy
Obłoki pyłu nad gruzowiskiem poczerniałych od ognia bloków, chrobot łyżki koparki przesuwający się po resztkach budynku, ciche komendy, bez krzyków. Strażacy uwijają się, jak mogą. Mimo wszystko wiedzą, że nie muszą się spieszyć.
Nikt nie przeżył, nie miał szans. Leżeli tam ponad tydzień, bez możliwości ratunku i nadziei. Rosjanie zabronili odkopywania zawalonych w piwnicach i pod betonowymi resztkami stropów. Pod groźbą śmierci. W akcie zemsty za jakikolwiek opór wobec „wyzwolicieli”. „Oto ich j****y ruski mir” – mówi Ołeh, nasz przewodnik ochotnik po pozostałościach Borodzianki, miasteczka nieopodal Buczy.
Morze pluszowych zabawek
To tylko jeden z obrazów, które utkwiły w pamięci podczas jednego z kilku kursów pomocowych na Ukrainę. Zacznę jednak od początku. Będzie ich więcej. Widziane oczami Polaka, wolontariusza.
Tłum stał przy siatce oddzielającej nasze granice, kolorowy, głośny głównie dziecięcymi okrzykami. Widziałem dokładnie kobiety i dzieci, starców, trochę młodych podrostków. W rękach mniejsze torby, plecaki, walizki ciągnięte po ziemi. Pluszaki, całe morze pluszowych zabawek. Tak wyglądał dobytek, który zabrali Ci, co postanowili uciekać autobusami i pieszo, zdecydowana większość. Kolumnami karnie przechodzili na polską stronę, za nimi kilometrami ciągnął się sznur aut.
Gdy w końcu znikają namioty i garkuchnie, na rogatkach miast pojawiają się pierwsze posterunki. Worki, przeszkody przeciwczołgowe, prowizoryczne bunkry z bloków betonowych lub wykopane w ziemi. Mężczyźni gromadzą się przy koksownikach, a inni sprawdzają przejeżdżające auta. Cały Lwów jest zakorkowany, postawiono ogromne posterunki na ulicach, okopano przedmieścia, morze ludzkie przewija się przy sklepach, kupując zapasy, pakując się w auta. To ostatni przystanek przed granicą, chcą mieć zapasy. Jednak wydaje się, że w innych częściach miasta życie nie zamarło. Podobnie było w Iwano-Frankiwsku, jednak sytuacja zmieniła się w Kijowie.
Miasto duchów, żołnierze na posterunkach to dobrze wyposażone zabijaki, prezentują się zupełnie inaczej niż młodziki i poczciwi, nieco korpulentni członkowie lokalnych milicji na zachodzie kraju z uzbrojeniem myśliwskim lub sportowym. Jest poważnie. Ciszę w godzinach szczytu przerywają tylko silniki maszyn i syreny. Chodniki są puste, sklepy zamknięte i tak nie ma w nich nic. Puste półki. Trudno zrobić jakiekolwiek zdjęcie, wszędzie są posterunki i zakaz fotografowania. Tak było po pierwszym tygodniu inwazji. Dziś Kijów wygląda inaczej.
Miasto wróciło do życia, ale terytorialsi nadal kopią transzeje i przygotowują się na uderzenie. Spadają rakiety, jednak nawet wśród wyjących syren ludzie spacerują po mieście i korzystają z chwil wytchnienia. Nie można wiecznie żyć szaleństwem.
Nie chcę ich nienawidzić
– Jestem ze wschodniej Ukrainy, dla mnie wojna zaczęła się osiem lat temu – opowiada menedżer dobrej kijowskiej restauracji. – Nie żyję nienawiścią, nie chcę ich nienawidzić za to, co robią, choć uważam to za wielce niesprawiedliwe.
Mówi nam, że oferta jego lokalu jest na razie okrojona, produkty docierają, restauracja na razie nie musi uiszczać opłat, ale wiadomo, że biznes nie idzie jak by chciał, poza tym gotują dla żołnierzy i pomagają armii logistycznie. Odmówili przyjęcia opłaty za zamówienie, do tego mistrz kuchni przygotował dla nas swoje danie specjalne. Zupełnie niespodziewanie. W ramach podziękowań za polską pomoc.
Normalność albo jej pozory znikają po przekroczeniu blokad i posterunków na granicach Buczy i Borodzianki. Spalone transportery i czołgi okupanta mogą wywołać uśmiech zadowolenia, zaraz jednak znajdują się ostrzelane cywilne samochody, niektóre z kartką: „dzieci”…
Stoją przy drodze, leżą w rowach, uwagę przykuwa wyrzucony z trasy autobus leżący w lesie. Pojawiają się rozbite bombami lotniczymi bloki Borodzianki, psy snujące się po ulicach, szukające jedzenia, może dawnych panów. Nie merdają ogonami, nie są też agresywne. Otępiałe, przygnębione wtapiają się w krajobraz rozpaczy.
Zaminowane trawniki, szkielety domostw, wystające kikuty spalonych budynków publicznych. W ostrzelanym samochodzie pluszowy rekinek, klatka dla chomika, karma dla zwierząt. Spakowani jak do ewakuacji. Raczej się nie udało.
– Tu szkoła muzyczna była, tu budynek UNESCO, to cele militarne? – Ołeh wskazuje na spalone prawie do ziemi ruiny.
Jaki Bandera, jaki nazizm?!
Nieduży blaszak, który kiedyś był jakimś zakładem ślusarskim. Zniszczony, w środku stoi spalony ruski BTR.
– Nie wchodź, nie ruszaj, miny – upomina, gdy robię zdjęcie. – Tu pracowałem. W mieście nawet wojska nie było, tylko obrona terytorialna na obrzeżach, nie w budynkach – dalej opowiada o bombardowaniu miasta. Obrona terytorialna otworzyła ogień, poszło trochę mołotowów. Nic, z czym piechota nie poradziłaby sobie. Rosjanie wypchnęli terytorialsów z miasta i zaczęli się mścić. Mieli paranoję na punkcie „nazistów” i partyzantki. Oskarżali każdego.
– Jaki Bandera, jaki nazizm? Jak ja jestem rosyjskojęzyczny Ukrainiec – mówi Ołeh, gdy wspomina, jak sprawdzali, czy nie ma „nazistowskich” tatuaży. „Denazyfikacja”. – A tu postawili swój grad [BM-21 Grad – sowiecka polowa samobieżna wieloprowadnicowa wyrzutnia rakietowa skonstruowana w latach 60. – przyp. red.], mieszkała tu też załoga – pokazuje teren przedszkola.
– Stąd strzelali, a to naszych oskarżają o takie rzeczy. Tu przez tydzień leżało ciało starszego mężczyzny – pokazuje teren wokół spalonych ruin jakiegoś domostwa. – Wyszedł z domu i go zabili. Był zakaz wychodzenia przez tydzień. Nie mogliśmy iść po wodę i jedzenie.
Listy proskrypcyjne
Były budynek rady miejskiej pomazany w czaszki i litery V, w podobny sposób oznakowano stadion miejski (także literą Q, która oznacza Centralny Okręg Wojskowy, czyli Moskwę). Przypomina obóz orków; wszystko jest poprzewracane, bazgroły są niechlujne, barykady z opon i wszelkiego gruzu oraz śmieci. Prawdopodobnie zaminowany, nie wchodzimy. Czaszki straszą i szyderczo uśmiechają z murów, patrząc na ulicę, gdzie do niedawna leżały ciała cywili.
– O znów „russkij mir” zostawili – Ołeh pokazuje ograbione bazar i sklepy. – Nie tylko Ruscy, także nasi maruderzy. Ale im pozwalano na to.
Ołeh mówi, że żołnierze mieli listy proskrypcyjne, ludzi według nich wywożono. Ponoć odnaleziono ich w okolicach Czarnobyla. Udało im się przeżyć. Potwierdza to zagadana starsza kobieta, mówi o terrorze, nakazie aresztu domowego dla cywili.
– Brakuje wszystkiego, ubrań, leków, żywności – mówi.
Młoda dziewczyna, która pracowała w zbombardowanej aptece, chce wyjechać, nie ma tu już jej życia, zostało zniszczone.
Szpital w Borodziance. Dostarczamy lekarstwa. Nie ma prądu, ogrzewania. Pacjenci leczeni są tylko doraźnie, prawdziwie potrzebujący są wywożeni do innych miejscowości.
– Z lekarzy zostałem tylko ja – mówi starszy anestezjolog. – Naliczyłem ok. 100 ofiar bombardowań i terroru. Do tego dochodzą jeszcze katastrofa humanitarna, choroby, złamania, brak higieny i opieki medycznej.
– Na pewno więcej niż 100 – mówi nam członek rady miejskiej o ofiarach – stanowczo więcej.
Zastępczyni mera miasteczka wita nas ze łzami w oczach, dwie minuty dziękuje Polakom, zanim zaczyna swoją opowieść.
– Szukali nas, mieli listy. Każdego, kto pracował na eksponowanym stanowisku: nauczyciel, psycholog, członek rady miejskiej, administracji. Dopytywali ludzi na posterunkach, pytali o nazwiska. Moja siostra i siostrzeniec zostali zabici. Znaleziono tylko spalone zwłoki – płacze.
Oby kara ich nie ominęła
Wyjeżdżamy, mijając spalone budynki i ruski sprzęt zaśmiecający drogi. W Buczy samotna kobieta ciągnie walizki przez zbombardowaną ulicę. W tej miejscowości odkryto masowe groby i ludzi zastrzelonych w piwnicach oraz na ulicach.
– Idę do kuzynów, nie mam mieszkania, zostało splądrowane, nie ma prądu, wody – mówi. Cały jej dobytek na dwóch walizkach. Pokazuje zdjęcia mieszkań. – O, tak już miałam, teraz nie ma tam nic. Pokoje w europejskim standardzie, nie przypominają zapuszczonych chat „ruskiego miru”.
Bucza była miasteczkiem klasy średniej. Oaza wychodzącej z biedy Ukrainy. Zostały po niej zgliszcza, rozpacz i nienawiść do okupanta. Żądza zemsty.
Gdy byliśmy w Borodziance koło Irpienia, powstał nowy cmentarz. 900 nowych grobów, a to nie wszystkie ofiary z okolicznych miejscowości, cały czas znajduje się ostrzelane cywilne auta i zwłoki. Ślady gwałtów i tortur. Czasem brak w tym planu i logiki, ciężko podejrzewać, by była to tylko planowa akcja. Raczej znana z Sowietów demoralizacja zwykłych żołnierzy, którzy często „legendują się ćwiczeniami”. Oby kara ich nie ominęła. Oby trafili w ręce Ukraińców.
[bez podpisów, kółka]
Rozbite bombami lotniczymi bloki Borodzianki. Psy snujące się po ulicach, szukające jedzenia, może dawnych panów…
Na listach proskrypcyjnych Rosjan był każdy, kto pracował na eksponowanym stanowisku: nauczyciel, członek administracji.
Bucza była miasteczkiem klasy średniej. Oaza wychodzącej z biedy Ukrainy. Zostały po niej zgliszcza i żądza zemsty.
Reportaż opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 19 (56) 14-20/05/2022