Dwoje premierów zaangażowanych we wsparcie Ukrainy i znanych z bardzo stanowczych poglądów na temat Rosji musi walczyć o utrzymanie władzy. W ciągu kilku dni większość straciły rządy Estonii i Bułgarii.
Premier Kaja Kallas uchodzi za „jastrzębia” wśród zachodnich liderów, a Estonia udziela Ukrainie największej pomocy wojskowej w przeliczeniu na mieszkańca. Z kolei premier Kirił Petkow odwiedził Wołodymyra Zełenskiego w Kijowie i musi się zmagać z prorosyjskimi koalicjantem i prezydentem. Bułgaria została zaś odłączona od rosyjskiego gazu. Oboje ci politycy są dla Moskwy niezwykle niewygodni, każdy ich problem cieszy Rosję i martwi Ukrainę.
Oczywiście obecne kryzysy w Sofii i Tallinie na pozór nie mają nic wspólnego z Rosją i Ukrainą, ale trudno nie zauważyć, że Kallas i Petkowowi największe kłopoty sprawiają właśnie partie i politycy otwarcie prorosyjscy lub co najmniej nie przejawiający jakiegoś większego entuzjazmu dla wspierania Kijowa w wojnie z agresorem ze wschodu.
Szansa na przetrwanie estońskiego rządu
W piątek 3 czerwca Kaja Kallas wyrzuciła z rządu siedmioro ministrów koalicjanta, czyli Partii Centrum (Keskerakond). To oznacza, że rząd wspiera obecnie tylko Partia Reform, czyli ugrupowanie pani premier. To 34 deputowanych w 101-osobowym Riigikogu. Do większości brakuje więc 17 mandatów.
Kallas od razu złożyła ofertę zawarcia koalicji dwóm dotychczas opozycyjnym partiom. Socjaldemokraci (SDE) niemal natychmiast wyrazili gotowość wejścia do rządu. Ale to wciąż za mało, bo jest ich 10. Ostatnia deska ratunku to konserwatywna Isamaa (Ojczyzna). Ale jej politycy zaczęli zwlekać, bo dostali też ofertę konkurencyjną. Od Partii Centrum, której liderowi Jüriemu Ratasowi (dziś spiker Riigikogu) marzy się powrót na fotel premiera.
Centryści ogłosili, że jeśli Kallas nie uda się sformować większości, oni podejmą taką próbę. Chodziłoby o powrót do układu, jaki funkcjonował przez niemal dwa pierwsze lata obecnej kadencji. Czyli koalicji Keskerakond, Isamaa i populistów z EKRE.
Niepewność trwała tydzień. W sobotę 11 czerwca kierownictwo Isamaa zdecydowało, że rozmowy koalicyjne rozpocznie jednak z Reformierakond. Oczywiście wciąż nie jest w teorii wykluczone, że rząd Kallas upadnie, gdyby coś poszło nie tak w rozmowach. Ale wydaje się, że nikomu nie zależy na przedterminowych wyborach, skoro obecna kadencja kończy się już za dziewięć miesięcy.
Czytaj więcej: Ukraina walczy, wyzwoliła już 1015 miejscowości. Polska i Litwa w czołówce cenionych sojuszników
Estonia vs. Rosja
Upadek koalicji liberałów z Reformierakond z centrolewicą z Keskerakond nie jest zaskoczeniem. Od początku w tym układzie zgrzytało. Wreszcie partia Ratasa zmusiła Kallas do radykalnego ruchu, głosując w ostatnim czasie wspólnie z opozycją, przeciwko koalicjantowi, w dwóch ważnych sprawach: wprowadzenia obowiązku nauki języka estońskiego do wszystkich przedszkoli oraz zwiększenia wydatków socjalnych.
Wydaje się, że centryści liczyli na to, że uda się odbudować starą koalicję z EKRE i Isamaa. Dlaczego ci ostatni nie chcą jednak do tego wrócić? Chodzi o kwestie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Koalicja z Kallas i SDE to kontynuacja zdecydowanie proukraińskiej polityki i obecność w pierwszym szeregu państw Zachodu zmagających się z Rosją. Tymczasem Partia Centrum jeszcze niedawno współpracowała z putinowską Jedną Rosją i jest głównym politycznym reprezentantem mniejszości rosyjskiej (ok. 25 proc. populacji Estonii). Oczywiście to już nie są czasy Edgara Savisaara, a Ratas zrobił wiele, by pozbyć się łatki partii prorosyjskiej. Ale jednak…
No i jest jeszcze EKRE. Niby prawicowa, ale to populizm eurosceptyczny, antyszczepionkowy. Mają bardzo złą prasę na Zachodzie. Niepokojące były też prowokacje ze strony EKRE, jak choćby pomysł żądań terytorialnych wobec Rosji.
Czytaj więcej: Jesteśmy źli na to piekło, które Rosja urządziła na Ukrainie
Kolejne przyspieszone wybory w Bułgarii?
O ile w Estonii sytuacja wygląda dość optymistycznie dla Kallas, o tyle sytuacja, w jakiej znalazł się Kirił Petkow w Bułgarii, jest nie do pozazdroszczenia. Tutaj, po wyjściu z koalicji populistów z partii Jest Taki Naród (ITN), nie ma za bardzo gdzie szukać nowego sprzymierzeńca, który da ponownie większość. Partia GERB byłego premiera Bojko Borysowa i Turcy z DPS to najbardziej zaciekła opozycja, na dodatek rozliczana teraz z korupcji wieloletnich (do niedawna) rządów. A o nacjonalistach z partii Odrodzenia nie ma nawet co wspominać. Co gorsza, nawet w samej koalicji Petkow ma teraz poważny problem.
Jednak zacząć wypada od tego, że w środę 8 czerwca czwórka ministrów z ITN opuściła obrady rządu, a lider partii Sławi Trifonow, znany celebryta i piosenkarz, zarzucił Petkowowi zdradę interesów narodowych. Dążenie premiera do wycofania weta Bułgarii wobec rozpoczęcie rozmów akcesyjnych UE z Macedonią Północną to powód pierwszy. Drugi zaś to, zdaniem Trifonowa, nieodpowiedzialna polityka gospodarcza, w tym zwiększenie wydatków socjalnych („w tym kraju nie ma już pieniędzy”).
Większość Bułgarów uważa, że język macedoński ma korzenie bułgarskie i że w Macedonii Północnej istnieje znaczna, represjonowana społeczność bułgarska. Jednocześnie Sofia sama odmawia uznania istnienia mniejszości macedońskiej w Bułgarii. Petkow chciałby jednak znormalizować stosunki z sąsiadem. Sęk w tym, że przeciwni są temu nie tylko populiści z ITN, lecz także wciąż pozostający w koalicji socjaliści i wspierający ich prezydent Rumen Radew. Jednocześnie to oni właśnie próbują sabotować wszelkie działania mające pomóc Ukrainie.
Nic w tym dziwnego, BSP i Radew to od zawsze obóz prorosyjski w Bułgarii. Teraz pozycja dwóch innych koalicjantów, prozachodnich i proukraińskich, czyli Kontynuujemy Zmiany (PP) Petkowa i Demokratycznej Bułgarii (DB), będzie jeszcze słabsza wobec socjalistów. Ceną za – choćby na razie – funkcjonowanie mniejszościowego rządu może być zmiana w polityce Sofii wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Nie jest przypadkiem, że Petkow ogłosił, że Bułgaria jednak nie wesprze Kijowa bronią. Będzie jednak nadal serwisować ukraińskie uzbrojenie i popierać sankcje wobec Rosji. W tym momencie trudno przewidzieć, jak długo taki stan rzeczy przetrwa. Na horyzoncie znów majaczy widmo wcześniejszych wyborów. A przecież ostatnie odbyły się zaledwie w listopadzie 2021 r. Zresztą jako trzecie w ciągu… dziewięciu miesięcy.
Antoni Rybczyński
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 24 (71) 18-24/06/2022