Role Hermanna Brunnera w „Stawce większej niż życie” i Władysława Jagiełły w „Krzyżakach” to dwie najważniejsze w karierze Pańskiego ojca?
Na pewno z nimi jest najbardziej kojarzony. Oczywiście najbardziej rozpoznawalny był jako Brunner, ta kreacja spowodowała, że na ulicy właściwie wszyscy go znali. Ale czy były to role najważniejsze z powodu satysfakcji aktorskiej, to tego nie wiem. Na pewno mu one nie ciążyły, nie został aż tak zaszufladkowany, co czasami dla aktora jest przekleństwem.
A Pan którą rolę ojca najwyżej ceni z ponad stu, jakie zagrał w filmie?
Warszawiaka z „Bazy ludzi umarłych”. Wydaje mi się najbardziej zbliżona do jego postaci. Na drugim miejscu jest porucznik Mądry w „Kanale”. Z ról, które utkwiły mi w pamięci, a widziałem właściwie wszystkie produkcje, w których tata brał udział, wymieniłbym jeszcze Kapitana w „Yokmoku”. Zwróciła moją uwagę dlatego, że sam pływam. No i jednak „Stawka większa niż życie”, czyli Brunner, bo potrafił mnie w tej roli rozbawiać. A trudno jest zagrać wrednego szkopa, którego wszyscy kochają.
Podobno Emil Karewicz po obejrzeniu filmu zawsze był niezadowolony ze swojej gry…
Nie był zadowolony. Ilekroć oglądał się w jakiejś roli, mówił do mnie: „Kitek, teraz to bym to zupełnie inaczej zagrał”. A jak to było w duszy? Raz był na pewno bardziej zadowolony, drugi mniej, ale ogólnie wszystkie role zagrałby inaczej.
Ponoć narzekał, że nigdy nie odkryto w nim pełni talentu komediowego?
Reżyserzy widzieli w nim raczej twardego mężczyznę i obsadzali w rolach zupełnie innych niż komediowe. W „Jak rozpętałem II wojnę światową” i „Alternatywach 4” miał jedynie epizody. Ale tak zagrane, że faktycznie się o nich pamięta, co jest miłe. A propos roli komediowej, mogę dodać ciekawostkę. W swojej autobiografii „Moje trzy po trzy” napisał: „Dajcie mi dobry scenariusz komediowy, a zagram za darmo”.
Czytaj więcej: Renata Dudeń-Dajnowicz: „Ubiór ma służyć. Fajnie, jeśli jest też sztuką”
W kinie ojciec był czarnym charakterem, a jaki był w życiu?
Oprócz tego, że był moim kochanym ojcem, był też moim przyjacielem. Ponadto był człowiekiem bardzo wrażliwym i empatycznym, rodzinnym, ciepłym. Odwrotność tego, co kreował na ekranie.
Emil Karewicz urodził się sto lat temu w Wilnie i spędził w tym mieście pierwsze 22 lata ze swojego długiego, 97-letniego życia. Często wspominał te młode lata?
Tata był bardzo skryty, mało opowiadał. Prawdę powiedziawszy, wielu rzeczy o jego młodości dowiedziałem się dopiero ze wspomnianej autobiografii, którą wydał siedem lat przed śmiercią. Chociażby to, że mama była jego trzecią żoną. Wcześniej nie miałem o tym zielonego pojęcia. Tata nigdy mi o swoich poprzednich żonach nie opowiadał.
Z mamą byli małżeństwem przez 62 lata.
Tak. Od 1950 do 2012 r., czyli do śmierci mamy. Stworzyli małżeństwo szczęśliwe, zgodne i trwałe. Choć na powodzenie tata nie mógł narzekać. Mama była bardzo wyrozumiała i cierpliwa. Bo być aktorem to znaczy nie być często w domu. Film, teatr, próby i do tego listy wielbicielek. Zdarzało się, że na niektóre odpisywała mama, bo tacie się po prostu nie chciało [śmiech].
O wileńskim dzieciństwie mówił w swojej książce ciepło, ale nie było ono najszczęśliwsze.
Nie było łatwe i nie było szczęśliwe. Gdy miał siedem lat, jego rodzice, a moi dziadkowie, się rozstali. Przeżywał to. W domu nastała bieda. Tata starał się dorabiać na różne sposoby, a to rysując, a to robiąc kukiełki czy łowiąc ryby. Ale jeśli już wspominał dzieciństwo i młodość, to raczej mówił o tych radośniejszych przeżyciach. Nigdy się nad sobą nie rozczulał. Był bardzo pogodnym człowiekiem. Opowiadał mi, że po Wilii pływały drewniane tratwy i razem z kolegami przeskakiwali z tratwy na tratwę. Jak nie udawało im się wskoczyć, wpadali do wody. Innym razem bawili się w pilotów, siedząc na stertach papieru w hurtowni przyborów szkolnych, i jak to piloci musieli zapalić papierosy. W efekcie omal nie spalili całej hurtowni. Dużo miał do czynienia z kościołem, bo babcia była bardzo wierząca. W latach 30. został ministrantem w wileńskiej parafii. Stawiał tam zresztą pierwsze aktorskie kroki, biorąc udział w inscenizacjach kościelnych.
Gdzie pański ojciec mieszkał w Wilnie? W autobiografii znalazłem dwa adresy, ul. 3 Maja i Pańska 5.
Dom rodzinny był przy 3 Maja, blisko placu Łukiskiego. W taty opowieściach to miejsce nieustannie się przewijało. Wspominał przemowy i wizyty marszałka Piłsudskiego w Wilnie. Defilady wojskowe, które się przy tej okazji odbywały na placu i na ulicy Mickiewicza. Ojciec był piłsudczykiem, to były dla niego ważne wydarzenia. Dał mi zdjęcia domu, w którym mieszkał, i kiedy byłem w Wilnie, starałem się go odnaleźć. Wydaje mi się, że się udało.
W książce Emil Karewicz z dużym sentymentem wspomina też wyprawy do cyrku na placu Łukiskim oraz do kina, gdy udało mu się zdobyć pieniądze na bilet. To była chyba jego ulubiona rozrywka.
Ojciec od najmłodszych lat był zafascynowany sztuką estradową. Cyrk w jakimś sensie był dla niego namiastką teatru, bo arena to przecież też scena. Kino to z kolei aktorzy, kreacje. To pociągało go od najmłodszych lat, w rezultacie został aktorem, i to nie najgorszym. A zaczynał tę przygodę przecież jeszcze w Wilnie. W 1940 r. zaczął bezpłatny staż w Teatrze Małym. Po jego rozwiązaniu, pod koniec 1941 r., podjął przymusową pracę w niemieckiej firmie transportowej i woził drewno. Chciał uniknąć wywiezienia na roboty do III Rzeszy. Pod koniec wojny został aresztowany przez Sowietów, a potem przewieziony do Białegostoku. Tam wcielono go do kompanii strzeleckiej 2. Armii Wojska Polskiego, z którą przewędrował całą Polskę i dotarł aż do Berlina jako szef grupy artystycznej.
Czytaj więcej: Wyjątkowa sztuka, głębokie emocje: festiwal „O Złotą Wstęgę Solczy”
Po wojnie Emil Karewicz odwiedzał Wilno?
Był na pewno przynajmniej dwa razy. Raz prywatnie, raz służbowo, gdy kręcono film dokumentalny o jego młodości „Moje Wilno”. O tych wyjazdach jakoś szczególnie nie opowiadał. Mieliśmy z tatą razem pojechać do Wilna, chciał raz jeszcze pospacerować po znanych sobie ulicach i zakamarkach. Niestety, nie zdążyliśmy tego zrealizować, nie udało się. Szkoda, tym bardziej że z pensjonatu „Zielony Zakątek” w Macharcach, w którym prowadzę swoją pracownię, znajdującym się za Augustowem, na trasie w kierunku na Wilno, to już raptem niespełna 200 km. Tata bywał tu często, ale kiedy bywał, to albo nie było czasu, albo za chwilę musiał wracać do Warszawy, bo coś tam pilnego wyskoczyło. Umawialiśmy się, że następnym razem i ostatecznie tego czasu zabrakło. Żałuję, że tak szybko odszedł, w wieku 97 lat. Myślałem, że dożyje do setki.
A Panu zdarza się bywać w Wilnie? Jaki ma Pan stosunek do rodzinnego miasta swojego ojca?
Ponieważ mam wspomnianą pracownię w Puszczy Augustowskiej, to jeżdżę sobie na Litwę często. Czasem po zakupy, czasem pozwiedzać. Do Wilna mam ogromny sentyment. Bardzo mi się podoba Stare Miasto, zachwyca Ostra Brama. Spacerując po nim, lubiłem szukać tablic na domach, patrzeć, gdzie mieszkał ktoś ze znanych Polaków.
Wiadomo, że Emil Karewicz rysował pejzaże Wilna. Można je gdzieś obejrzeć?
Są w moich zbiorach i nie ukrywam, że z okazji setnej rocznicy urodzin taty marzy mi się zorganizować w Wilnie wystawę jego prac. Jest tych grafik, pasteli i akwareli, dosyć sporo, chociaż trochę ich też rozdał. Prace ojca są z różnych lat, z różnych okresów jego życia, wcześniejsze i późniejsze. Nie ma, niestety, tych przedwojennych, gdzieś zaginęły w wojennej zawierusze, nigdy ich nie widziałem. Ale są też do tego fotosy i różne pamiątki po tacie, które mam i chętnie bym udostępnił, szczególnie w Wilnie. Mam nadzieję, że może nasz wywiad sprawi, że jakaś wileńska instytucja zechce mi pomóc i podejmie temat. To nie są duże prace, raczej małe formaty, nie potrzeba do ich ekspozycji wielkiej przestrzeni.
Tata tworzył z pamięci czy na czymś się wzorował?
Zaczynał tworzyć jeszcze w Wilnie. Potem z pamięci, bo przecież Wilno bardzo dobrze zapamiętał, ale korzystał też często z widokówek. Natomiast pejzaże przyrody, które malował, to były wyjazdy w plener i potem praca w domu na podstawie szkiców, które w tych plenerach zrobił. Wśród jego prac malarskich zachowały się też karykatury osób znanych z teatru. Tata potrafił, często w trakcie antraktów, narysować karykaturę kolegi z pracy na tzw. jednej nodze. Kiedy zaczynałem liceum plastyczne, tata mocno mnie instruował w tej branży. A potem, już na studiach i po nich, to ja dawałem wskazówki jemu, żeby te prace były bardziej profesjonalne. Z tatą obchodziliśmy również nasz wspólny jubileusz – on 95 lat, ja 65 – który odbył się w Krakowie pod tytułem „Dwa pokolenia, dwie kreacje, wspólna pasja”. To było dla mnie wyjątkowe przeżycie rodzinne. Tata rysował, a ponieważ przejąłem od niego ten talent, bardzo mi w malowaniu sekundował. Po liceum zdawałem i do szkoły teatralnej, i na akademię sztuk pięknych. I tu, i tu przeszedłem przez pierwszy etap egzaminów. Naradzałem się z rodzicami, co dalej, i mama wtedy powiedziała, że jeden aktor w domu absolutnie wystarczy. A ponieważ kochałem rysować i malować, zdecydowałem się iść tą drogą.
Prace ojca były już gdzieś prezentowane?
Do tej pory zawsze przy okazji wystaw moich prac. Na przykład w Warszawie, w pałacu w Wilanowie, w 2019 r., na kilka miesięcy przed śmiercią ojca. Chciałem pokazać szerszej publiczności, że tata nie tylko był aktorem, ale interesowały go również sztuki plastyczne. Byliśmy też wspólnie zaangażowani w pomoc charytatywną na rzecz Domu Aktora Weterana w Skolimowie i prawie co roku przekazywaliśmy swoje prace malarskie na aukcję „Młodość dla doświadczenia”. Tym gestem mogliśmy wesprzeć dom, w którym mieszkają aktorzy weterani.
Jeśli uda się zorganizować wystawę prac ojca w Wilnie, to być może i Pan zaprezentowałby któreś ze swoich. Czym ze swojej twórczości chciałby się Pan pochwalić wilnianom?
Na pewno oprócz kilku prac malarskich pochwaliłbym się rysunkami węglem, które wykonuję w technice kontrarys, sam ją wymyśliłem. Jestem w trakcie zdobywania patentu i za bardzo się nią nie chwalę, nie chcę zbyt szeroko rozpowszechniać, ale w Wilnie bym to zrobił. Nie maluję abstrakcji, jestem raczej symbolistą. To są prace, które bardziej skłaniają do myślenia, do refleksji, związane z ulotnością.
Pański ojciec urodził się 13 marca 1923 r. i stąd trójki uważał za swój talizman. Zresztą znalazły się i w tytule jego autobiografii. Faktycznie przynosiły mu szczęście?
Myślę, że w gruncie rzeczy tak. Trzy żony, troje dzieci, wnuków więcej, bo sześcioro, ale to też wielokrotność trójki.
Czy z okazji setnej rocznicy urodzin Emila Karewicza są planowane jakieś większe uroczystości?
Będę miał wkrótce z tej okazji spotkanie organizowane przez burmistrza w domu kultury warszawskiej dzielnicy Wawer, dokładnie w Aninie, gdzie mieszkaliśmy od przeprowadzki rodziców z Łodzi. W planach jest jeszcze kilka innych tematów, także telewizyjnych, ale rodzących się, w związku z tym nie chciałbym o nich na razie szerzej mówić. No i mocno wierzę, że uda się przypomnieć postać ojca w Wilnie, organizując jesienią wystawę, o której rozmawialiśmy.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 10(29) 11-17/03/2023