Więcej

    W góry idzie się po to, by żyć, nie po to, by w nich umrzeć

    Imja Tse to szczyt w Himalajach, we wschodnim Nepalu, ma wysokość 6189 m n.p.m. Mówi się o nim też Island Peak, a taką nazwę nadała grupa wspinaczy Erica Shiptona w 1951 r., gdyż góra wyglądała jak wyspa pośród morza lodu. Dlaczego kolejni śmiałkowie decydują się ryzykować odmrożenia, zdrowie, a nawet życie i wyruszają na szczyt? Dlaczego wizja śmierci w pozbawionych tlenu warunkach nie odstrasza? W czym tkwi magia tych niebiańskich gór? Na taką wyprawę w maju br., której celem był Island Peak, udał się także nasz rodak Daniel Lipski – wileński stomatolog, pasjonat turystyki i miłośnik gór.

    Czytaj również...

    Czym dla Pana są góry i wyprawy na nie?

    One mnie po prostu fascynują. Kiedyś, przed 15 laty, złapałem tego bakcyla, kiedy wybraliśmy się do Polski na majówkę i postanowiliśmy pochodzić po Tatrach. I to był początek mojego wałęsania się po górach. Chodziliśmy na początku turystycznie po szlakach polskich i słowackich, a potem zaczęliśmy stawiać poprzeczkę wyżej, coraz wyżej i wyżej. Powstała z nas grupa miłośników gór rozkochanych we wspinaczce. Rdzeń tej grupy to 10 mężczyzn, z którymi pokonujemy trudniejsze szlaki Alp, Himalajów i gór Kaukazu. To był np. szczyt Großglockner (3798 m n.p.m.) w Austrii, Zugspitze (2962 m n.p.m.), najwyższy szczyt górski w Niemczech, potem było kilka szczytów włoskich, Mont Blanc zwany dachem Europy (4809 m n.p.m.), następnie był najwyższy szczyt Kaukazu Elbrus (5642 m n.p.m.), Triglav w Słowenii (2864 m n.p.m.) i wiele innych. Dziś do swoich wypraw dopisuję tę ostatnią, na Island Peak w Himalajach.

    Zaczęło się więc od niewinnych spacerów po górach. Zacząłem wyposażać swój ekwipunek w porządne buty trekkingowe, kurtki i bieliznę termoregulacyjną, kask wspinaczkowy i inne potrzebne na szlakach rzeczy. Wybieraliśmy z kolegami coraz trudniejsze trasy, wyposażone w łańcuchy, liny, takie, gdzie idzie się z uprzężą. Sięgaliśmy coraz wyżej. Zaczęliśmy uprawiać hiking.

    Pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy zostałem potraktowany jako alpinista – to było, kiedy kupowałem ubezpieczenie na wyprawę i wówczas pani agentka zadała mi fundamentalne pytanie: Czy ja jestem zwykłym turystą, taternikiem, czy kimś więcej? Nie umiałem odpowiedzieć. Po wyjaśnieniu, że  mam raki, liny, uprząż, kask i inne wspinaczkowe akcesoria, zostałem przez nią mianowany na alpinistę.

    Zaczęło się więc od niewinnych spacerów po górach. Wybieraliśmy z kolegami coraz trudniejsze trasy. Sięgaliśmy coraz wyżej…

    Co takiego mają w sobie góry, że chce się do nich wracać i zdobywać coraz to nowe szczyty?

    Ludzie mają przeróżne hobby. Jeden siedzi na lądzie i łapie ryby. Ślęczy nad wodą godzinami, nieraz nic nie złowi, a ciągle tam wraca. To jego sposób na spędzanie czasu, pobycie w ciszy, wśród pięknej przyrody. W moim przypadku to jest towarzystwo, sprawdzone na dobre i złe. Wszyscy się doskonale znamy, dobrze się czujemy ze sobą, wiemy, że w razie potrzeby jeden drugiemu poda rękę. Łączą nas góry. Tam człowiek czuje się zupełnie inaczej niż tu na ziemi. Stamtąd jakby widać lepiej, proporcje naszego świata wyglądają zupełnie inaczej. Tam zmieniają się nasze priorytety, wiele przyziemnych rzeczy odchodzi w zapomnienie, bo gdy zdobywamy upragniony szczyt, liczy się tylko walka ze sobą, naszymi słabościami, pokonywanie własnych lęków, niedomagań, ograniczeń.

    Jak wyglądała wyprawa na Island Peak? Proszę o niej opowiedzieć. Czy była zorganizowana przez agencję górską? Czy były jakieś mrożące krew w żyłach sytuacje?

    Na taką wysokogórską wyprawę trzeba mieć pozwolenie, na dziko się po prostu nie da. Tych biur na terenie Nepalu działa naprawdę sporo, ale my chcieliśmy, aby było sprawdzone. Tak się złożyło, że już w Polsce od znajomego, który wspinał się cześniej, dostaliśmy namiar na takowe w Katmandu i tam też po przylocie dostaliśmy dobrą ofertę naszej wyprawy. Odebrano nas z lotniska, zawieziono do hotelu, nawet zorganizowali nam wycieczkę aklimatyzacyjno-turystyczną po stolicy Nepalu. Nazajutrz był przelot na lotnisko Lukla położone na wysokości 2860 m. To lotnisko jest uważane za jedno z najniebezpieczniejszych na świecie… A wygląda to tak: bardzo wąski pas, a z obu stron skarpa. Panuje przekonanie, że jeśli uda się bezpiecznie wylądować w Lukli, to zdobycie najwyższej góry świata, Mount Everestu, jest już tylko formalnością.

    Na naszą wyprawę wybraliśmy się w czteroosobowym składzie. Agencja przydzieliła nam przewodnika i tragarzy oraz zapewniła noclegi i wyżywienie. Tragarze pomagają nieść ekwipunek do 15 kg, resztę bagażu niesiemy sami. Całe wyposażenie: śpiwory sprawdzające się w temperaturach -12°C, buty, raki, kurtki i odzież termiczną mieliśmy własne, chociaż jest możliwość wypożyczenia na miejscu.

    Nasza wyprawa trwała dwa tygodnie. W górę idzie się oczywiście znacznie dłużej. Wiąże się to ze stopniową aklimatyzacją, aby nie złapać choroby wysokościowej. A zdarzało się to często. Każdego dnia widzieliśmy ludzi, którzy musieli z tego powodu albo sami zawrócić, albo zamawiali helikoptery. „Wysokościówka” ma to do siebie, że jeżeli się za szybko idzie, nie daje czasu na oswojenie, to przychodzi osłabienie serca i spadek ciśnienia krwi, brak tlenu i człowiek traci przytomność. Obrzęk płuc i obrzęk mózgu to główne choroby wysokościowe.

    Rozsądek podpowiada, aby zawrócić, gdy coś się dzieje z organizmem. Miejsca obozów na niektórych drogach są oddalone od siebie nawet o 1000 m różnicy wysokości i zaleca się wtedy zastosowanie „taktyki jo-jo”, czyli powrót na nocleg do niżej położonego biwaku. Doświadczeni wspinacze górscy mówią, że góry zdobywa się nie tylko siłą mięśni, ale głową – i ja to potwierdzam. Są dni, że idzie się dobrze, ale są i takie, że idzie się kilometr i trzeba ten kilometr zawrócić do bazy; trzeba umieć podjąć taką decyzję, aby organizm się zregenerował. W tej podróży jest właśnie taka huśtawka. Ta wyprawa minęła nam bardzo spokojnie, nie było żadnych mrożących krew w żyłach sytuacji.

    Czytaj więcej: Władze ostrzegają podróżujących na Białoruś i Rosję

    Noclegi na szlaku to chyba jedne z bardziej interesujących wszystkich kwestii, bo przecież w takich temperaturach, na takich wysokościach raczej trudno spać. Jak wygląda noc w górach?

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Zasada jest taka, że jak się przychodzi do bazy noclegowej po wielogodzinnym forsowaniu szlaku, nie można się od razu kłaść do spania, bo potem w nocy nie można usnąć. Trzeba wówczas walczyć z sennością. Trzeba się przemęczyć, siedzieć, rozmawiać, byle nie spać. Słońce zachodzi gdzieś o godz. 8 i wówczas dopiero można zasypiać. Pobudka o godzinie mniej więcej 6 rano. Śpi się różnie, często zmęczenie działa odwrotnie i trudno się zapada w sen. Doskwierają różne dolegliwości. Ale rozsądek niejako wymusza sen.

    Śpimy w mniejszych lub większych „hotelikach”, czyli bazach. Wygody tam nie ma żadnej, na szlaku rządzi prostota, w pomieszczeniu znajdują się łóżka, czasami jakiś stoliczek. Warto mieć własny śpiwór – jako separator od tego, co wspólne. Raczej gruby, bo pomieszczenia są nieogrzewane, a temperatura bywa ujemna. O higienę w warunkach spartańskich też da się zadbać. I tam zaczynają docierać nowoczesne technologie. Od jakiegoś czasu w niektórych bazach są dostępne łącza internetowe po wykupieniu jednorazowej karty.

    W górach szukamy wytchnienia od codzienności, wyzwania, przygody, satysfakcji z pokonywania własnych słabości.

    A jak wygląda wyżywienie? Co się tam je przez te dwa tygodnie?

    Były specjalne zestawy, np. „Dalmat” czy „Momo”, które zapewniła nam agencja. W naszej wyprawie było tak, jak zarządził przewodnik: do 3500 m n.p.m. można było jeszcze jeść mięso, drób, powyżej on już tego nie rekomendował, ponieważ tam nie ma „lodówek”. Mięso przechowywane jest w ziemi. Może się nagrzewać, ponownie zamarzać i mogłyby być problemy żołądkowe (często dotykają wspinaczy). Powyżej więc jedliśmy raczej węglowodany, makarony, zupy warzywne, dania warzywne, płatki owsiane z orzechami, czekoladę, żele energetyczne, liofilizowane jedzenie i tym podobne. No i oczywiście napoje – herbata i woda.

    Taka ekstremalna wyprawa to nie lada wyzwanie. Jak się Pan do niej przygotowywał? Na pewno istotny jest trening wspinaczkowy, ale tu, na Litwie, nie ma się gdzie powspinać…

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Na takich forsujących wyprawach konieczna jest ogólnie dobra kondycja. Na pewno nie uzyska się jej, przykładając do intensywnych ćwiczeń tuż przed wyprawą. Ja ćwiczę regularnie na siłowni, gdzie wzmacniam nogi, robię dużo treningów kardio. Tym razem zdecydowałem nająć trenera personalnego, aby pod jego okiem efektywniej wykonywać wszystkie ćwiczenia. Zawsze dbałem o dobrą formę, jestem aktywny: jeżdżę na rowerze, biegam, moją ulubioną aktywnością jest pływanie deską po rzekach i jeziorach.

    Celem wyprawy wysokogórskiej jest szczyt. Jak wyglądało dotarcie do niego?

    Nie wszyscy, którzy tam zmierzają, dochodzą. To piekielnie męcząca droga. Wielu zawróciło, będąc już niedaleko celu. I to jest normalne. Dowiedzieliśmy się od Szerpów, że w tym samym dniu wycofało się 35 osób, ocenili swoją kondycję jako niewystarczającą. W takiej sytuacji schodzi się do pierwszej bazy, aby się zregenerować, odpocząć. Niektórzy ponownie próbują, inni rezygnują.

    Na szczyt wchodzi się małymi grupkami. Ja stanąłem na nim razem z Romkiem Bandelewiczem, który teraz mieszka w Polsce, ale pochodzi z Litwy, z miejscowości Butrymańce. Sam szczyt nas zaskoczył, bo jest bardzo mały (Elbrus, Mount Blanc czy inne szczyty mają większą platformę). I byliśmy tam bardzo krótko, musieliśmy zwyczajnie zwolnić miejsce kolegom i następnym wspinaczom.

    A jakie było odczucie? Jakie emocje?

    Pierwszy odruch to usiąść i napić się herbaty (śmiech). Odpocząć! Sam szczyt zdobywaliśmy ok. 13 godzin, więc trudno o spontaniczne „hurra!”. A na poważnie, to ta radość przychodzi z czasem. Oczywiście jest euforia, duma, że dało się radę, ale nie jest ona jeszcze taka uświadomiona. Ona przebija gdzieś przez to zmęczenie – jesteśmy na huśtawce nastrojów. I można powiedzieć, że dopiero wieczorem w bazie, kiedy sobie spokojnie pijesz herbatkę, zaczynasz czuć w pełni, czego dokonałeś.

    Nie wszyscy, którzy zmierzają na szczyt, dochodzą. To piekielnie męcząca droga. Wielu zawróciło, będąc niedaleko celu.

    Czy warto ryzykować życie dla zdobycia szczytu? Tyle osób pochłonęły góry, chociażby wspaniałych polskich himalaistów: Jerzego Kukuczkę, Wandę Rutkiewicz, Macieja Berbekę, Tomasza Mackiewicza i wielu innych. Ostatnio zastała nas wiadomość o śmierci Kacpra Tekielego, męża Justyny Kowalczyk, który zginął w Alpach… Czy warto?

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Nie. Nie warto! Ciągle ktoś ginie. Dziś też była informacja, że na Evereście dwie osoby zginęły, trzy zaginęły, bo „korek” był ogromny, a ludzie nie rozumieją, że szczyt Everestu nie jest do tego aby tam być długo. Tam się wychodzi i szybko schodzi.

    W góry idzie się po to, by żyć, nie po to, by w nich umrzeć. Szukamy w nich wytchnienia od codzienności, wyzwania, przygody, satysfakcji z pokonywania swoich słabości. Dbamy o aklimatyzację, wyposażenie, sprawdzamy pogodę, przygotowujemy się fizycznie, psychicznie i logistycznie. A jednak śmierć w górach może spotkać nawet najlepszych, najbardziej wytrawnych i doświadczonych wspinaczy. Nie tylko warunki pogodowe i klimatyczne mogą być przyczyną wypadku w górach, ale i inni ludzie. Zdarza się, że zespół lub osoba wspinająca się strąci kamień lub wywoła lawinę śnieżną czy kamienną. Zdarzają się przypadkowe uszkodzenia sprzętu, np. lin poręczowych. Innym niebezpieczeństwem w górach, tych najwyższych, jest… konieczność czekania w kolejce podczas wejścia. Podczas takiego oczekiwania klienci wypraw tracą ciepło, zużywają tlen z butli, mogą ulec odmrożeniom. Tracą także czas, który jest istotnym czynnikiem w górach wysokich. Z tego wszystkiego trzeba sobie zdawać sprawę. No i najważniejszy w górach jest rozsądek.

    Dla wielu Island Peak jest początkiem niezwykłej drogi przez Himalaje. Czy to była „rozgrzewka” przed Everestem? Czy ma Pan jeszcze wyższe marzenia?

    Nie. Nawet nie planowałem wchodzić na aż tak wysoką górę. Nie było to moje marzenie, które chciałem zrealizować. Dokonałem tego i nie ciągnie mnie już wyżej. Ja zdecydowanie wolę wysokości ok. 3 tys. m n.p.m. Tam czuję się komfortowo, jest zieleń, piękne widoki, cieplej i milej… Jeśli idzie się wyżej, tego już nie ma.

    Są natomiast inne atrakcje. Bywają ciężkie zamiecie śnieżne i temperatury dające się we znaki. Ale też ogromne lodowce. Piękne i ciche olbrzymy ze swoimi dziwacznymi skałami. Na trochę niższych wysokościach siedzisz sobie w jednym miejscu, możesz patrzeć w jeden punkt, a chmury na tyle zmieniają sytuację, że co chwilę jest inny obraz. Można powiedzieć, że chmury rysują cały ten widok. To niesamowite…

    Czytaj więcej: Czy podczas podróży zachowujemy się (nie)odpowiedzialnie?


    Fot. archiwum Daniela Lipskiego


    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 23(67) 10-16/06/2023

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Z Lucyną Rimgailė rozmowa przy pieczeniu świątecznych ciasteczek

    Brenda Mazur: Lucyno, poznałyśmy się przed wielu laty, kiedy tuż po szkole, jako absolwentka wileńskiej „Syrokomlówki”, pełna pomysłów, opowiadałaś o swoich słodkich planach. Dziś jesteś przedsiębiorczynią, autorką książek kucharskich, założycielką cukierni „Liu Patty” w Wilnie, osobą znaną w mediach,...

    Aniołowie są wśród nas

    Brenda Mazur: Bożeno, dlaczego właśnie anioły? Co odpowiedziałabyś na takie proste pytanie? Bożena Naruszewicz: Dlaczego? Myślę, że to nie ja ich szukałam, tylko one mnie sobie wybrały, aby być ze mną. Żyłam sobie spokojnie do czterdziestki, aż zaczęły przychodzić do...

    Joanna Moro dla „Kuriera”: „Jestem szczęściarą!”

    Brenda Mazur: Czy zgadzasz się z takim opisem? Do której Joasi Ci najbliżej? Joanna Moro: W tym roku, który jest dla mnie filozoficznie kluczowy, bo kończę 40 lat i można powiedzieć – jestem kobietą dojrzałą, przychodzi czas na refleksje nad...

    Jacek Kaczmarski, bard polskiej Solidarności. W tym roku minęło 20 lat od jego śmierci

    Prof. Krzysztof Gajda z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, biograf Kaczmarskiego, przypomniał, że stworzył on blisko 560 pieśni – tyle zostało zarejestrowanych w jego wykonaniu. Głos pokolenia Solidarności Kaczmar, jak o nim mówiono, został głosem pokolenia stanu wojennego, a jego...