Więcej

    „Podróżuję przez życie szczęśliwym pociągiem”

    Czytaj również...

    O sobie mówi, że jest szczęśliwą kobietą: „Bo podróżuję przez życie szczęśliwym pociągiem. Ludzie do mnie wsiadają i podróżujemy razem. Ogromny żal ogarnia, kiedy wysiadają. Odchodzą. Ostatnio tak źle czułam się, kiedy odszedł ojciec”.

    Mówi też, że całe szczęście swe jest gotowa wymienić na szczęśliwe życie dla swoich dzieci: „Jestem gotowa dziś zostać z niczym, aby tylko moje dzieci nie zaznały zmartwienia w swoim życiu”. Być może dlatego, że sama musiała pokonać tak wiele napotkanych w życiu przeszkód.

    — Chyba jednak prawdą jest, że wszystko, co nas nie pokona, dodaje nam siły. Bo każde trudności, które przezwyciężałam, jedynie mnie wzmacniały. Dawały doświadczenie oraz siłę do dalszych działań — mówi Zofia Matarewicz, którą czytelnikom „Kuriera”, czy też Polakom Wileńszczyzny specjalnie przedstawiać nie trzeba. Zdobywczyni tytułu plebiscytu czytelników „Kuriera Wileńskiego” „Polak Roku 2002” oraz laureat kolejnych pięciu edycji tego konkursu, doświadczony pedagog, kierowniczka „Wilii” — jednego z największych i najlepiej ocenianych, przez co obleganych przez rodziców polskich szkół-przedszkoli na Wileńszczyźnie. Kobieta sukcesu w biznesie, osoba, której nieobca jest i polityka.

    Ale jest to przede wszystkim działaczka społeczna, współorganizatorka konkursów „Kuriera” — „Moje dziecko w obiektywie” oraz „Dziewczyna Kuriera — Miss Polka Litwy”, jak też wielu akcji charytatywnych, m. in. „Darujmy uśmiechy” śpieszących z pomocą domom dziecka w Podbrodziu i Solecznikach oraz dzieciom Biesłanu, współorganizatorka imprez kulturalnych, koncertów. Wreszcie żona i matka…

    Jak jej udało się to wszystko osiągnąć, a przede wszystkim skutecznie to łączyć?

    — Nie wiem, może to Opatrzność, a może to, że mam szczęście do ludzi. Na swojej drodze życiowej spotykałam wyłącznie dobrych i życzliwych ludzi, którzy bezinteresownie przychodzili mi z pomocą. Dlatego wszystko wydaje się, że jest bardzo proste i łatwe do zrobienia. Ale przede wszystkim trzeba nie tylko chcieć, ale też to robić. W życiu zawsze kieruję się zasadą, że jak drzwi są zamknięte, to trzeba próbować zajrzeć przez okno, a, jak i okno jest zamknięte, to znowu zapukać do drzwi, aż ci otworzą — zdradza tajemnice swego sukcesu Zofia Matarewicz, która niebawem będzie obchodziła jubileusz 50-lecia.

    — Strasznie nie lubię urodzin i jeśli organizuję jakieś przyjęcie, to tylko ze względu na rodzinę i bliskich. Co innego imieniny. To dla mnie dopiero święto! — dodaje jubilatka.

    A jakie prezenty lubi dostawać?

    — Lubię kwiaty, które sprawiają dużo radości.

    Zawsze uśmiechnięta i życzliwa, przez co zawsze emanująca sympatią i dobrą energią wydaje się, że nie musi na co dzień być dopingowana wiązanką kwiatów. Tym bardziej długo kołatać do zamkniętych drzwi ludzkich serc i umysłów, bo stają przed nią otwarte.

    A jak z wrogami?

    — Chyba — jak każdy szczęśliwy człowiek — mam. Być może nawet wśród bliskich i znajomych — odpowiada bez chwili zastanowienia się. — Ale jestem im też wdzięczna za to, że nie pozwalają bujać w obłokach i czasami sprowadzają twardo na ziemię. Najważniejsi są jednak w moim życiu ludzie o dobrych intencjach. Czasami, gdy zastanawiam się nad swoim życiem, to zaskakuje mnie, że zawsze obok znajdowali się życzliwi ludzie, którym zawdzięczam swoją pracę, karierę i sukces. To jakiś cud.

    Gdy po ukończeniu studiów psychologii na wydziale pedagogicznym (które jako jedyna z trzech grup studentów ukończyła z wyróżnieniem), mogła wybierać między pracą wykładowcy na uczelni a praktyką, wybrała praktykę. Wspomina, jak wtedy, jako 24-letnia absolwentka pedagogiki przyjechała do pierwszej swojej i jak się okazało, jedynej placówki oświatowej — dziś szkoły – przedszkola „Wilia”, której poświęca się już 28 lat.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    — Jako młoda dziewczyna przyjechałam wtedy przejmować placówkę. Wtedy tu jeszcze trwała budowa na całego. Dookoła błoto, porozrzucane materiały budowlane. Pomyślałam wtedy sobie: „Boże, jak ja sobie poradzę z tym! Bo nigdy w życiu nie miałam z czymś takim do czynienia. W domu zawsze ojciec o wszystko dbał. Ale zaczęłam pracować, a zarazem uczyć się pracować, bo trzeba było dokończyć budowę, wyposażyć placówkę, zebrać zespół i — oczywiście — dzieci — opowiada kierowniczka szkoły – przedszkola „Wilia”.

    Początkowo było to rosyjskie przedszkole, ale sporo dzieci pochodziło z polskich rodzin. Również wśród pedagogów było wielu Polaków.

    — Dlatego, gdy tylko przed kilkunastu laty pojawiła się możliwość otwierać polskie placówki, to bardzo szybko i sprawnie zaczęły powstawać u nas polskie grupy. A z czasem zostały tylko polskie grupy. Potem powstały też pierwsze klasy szkoły początkowej — opowiada Zofia Matarewicz. O swojej placówce może opowiadać całymi godzinami. O dzieciach. Chociaż ma ich ponad 400, chyba o każdym dziecku może coś opowiedzieć — czy to o jego charakterze, czy o talentach (tych jawnych i ukrytych), które pedagodzy szkoły – przedszkola starają się wychwycić i rozwijać.

    — Mamy bardzo zgrany zespół. Z wieloma z pedagogów zaczynaliśmy razem budować tę szkołę i faktycznie bez obiektywnie ważnego powodu nikt stąd nie odszedł — mówi. Przyznaje jednak, że jest bardzo wymagającym kierownikiem. Jeśli ktoś ma wykonać robotę, to ma ją wykonać.

    — Nie może tak być, że czegoś ktoś nie zrobił, bo kogoś nie było na miejscu lub czegoś zabrakło. To nie jest wynik pracy. Jeśli czegoś nie można zrobić, to oczekuję propozycji, jak to można zrobić, a nie tłumaczeń, dlaczego praca nie została wykonana — mówi pani Zofia. To się przekłada na wyniki pracy placówki, której — gdy innym brakuje dzieci — tej brakuje miejsca, by przyjąć wszystkich chętnych. Rok szkolny dopiero się skończył, a placówka ma już komplet na rok następny — trzy pełne „zerówki”, dwie pełne pierwsze klasy. Do „Wilii” uczęszczają dzieci nie tylko z całego Wilna, ale tez z okolicznych miejscowości.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    — Czasami mają do nas pretensje, że rzekomo zabieramy dzieci innym placówkom. Proszą, żebyśmy oddali. Zawsze mówię na to, że czas skończyć traktować dzieci i rodziców podmiotowo. Przecież to oni sami decydują, do której szkoły posłać dziecko. My tylko pracujemy. Ciężko pracujemy na to — tłumaczy Zofia Matarewicz.

    Ciężko pracują, ale też umieją i potrafią odpocząć. Do wieloletniej tradycji placówki należy wspólne wycieczki i wypady — te dalsze, jak też bliższe.

    — Po zakończeniu roku szkolnego zawsze wyjeżdżamy gdzieś razem na wycieczki. W tym roku byliśmy we Włoszech, w Rzymie, w Watykanie oraz nad Adriatykiem. W powrotnej drodze tradycyjnie zatrzymaliśmy się w Polsce — opowiadają współpracowniczki Zofii Matarewicz, pokazując zdjęcia z ostatniej eskapady oraz wcześniejszych wyjazdów do Wenecji, Chorwacji, Słowacji.

    — Oczywiście, te wyjazdy nie są na koszt placówki, bo nauczyciele płacą za wycieczkę, ale dzięki temu, że mamy swój transport oraz możliwości organizacyjne, możemy taniej zorganizować swój wyjazd, bo po kosztach własnych — zdradza tajemnicę popularności wspólnych wyjazdów pedagogów „Wilii” pani Zofia. Zapomina przy tym powiedzieć, że „swój transport oraz możliwości organizacyjne” to tym razem zasługa spółki „Sofina”, której właścicielką i kierowniczką de jure jest też Zofia Matarewicz.

    Jej transportowa firma organizuje nie tylko turystyczne wycieczki, ale też sponsoruje wyjazdy uczniów polskich szkół oraz pedagogów, głównie do Polski.

    — Wszystko zaczęło się na początku lat 90. Były wtedy trudne czasy, więc ludzie zaczęli jeździć „na handel” do Polski. Wpadliśmy więc na pomysł, by założyć własną spółkę transportową, żeby ludzie nie musieli przepłacać, ponieważ było też duże zapotrzebowanie. Mąż Longin wtedy jeszcze pracował jako pilot samolotów pasażerskich, więc często był poza domem, dlatego postanowiliśmy, że będę musiała sama założyć firmę i zorganizować początki pracy. Wtedy był jednak wymóg, że spółką transportową mogła kierować wyłącznie osoba z wyższym wykształceniem technicznym. Wstąpiłam więc na studia transportowe i po dwóch latach zdobyłam dyplom techniczny. Strasznie bałam się egzaminu, bo byłam jedyną kobietą wśród samych mężczyzn, którzy przez wiele lat już pracowali w transporcie. I mimo to sześciu z nich nie zdało egzaminu. Pomyślałam sobie, że już po mnie. Ale udało się! — opowiada Zofia Matarewicz.

    Gdy stanęła przed komisją wydająca licencje transportowe, jej członkowie byli bardzo zdziwieni, że kobieta po pedagogice, chce założyć spółkę transportową. Mieli więc dylemat, czy wydać licencję.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    — Zapytali mnie, czy ja na pewno potrafię pokierować spółką transportową. Zuchwale odpowiedziałem, że skoro muzyk potrafi kierować państwem, to dlaczego kobieta–pedagog nie potrafiłaby kierować firmą transportową? A wtedy akurat na czele władz stał lider konserwatystów Vytautas Landsbergis. Komisja więcej nie miała pytań i wątpliwości. Natychmiast wydała licencję na działalność transportową.

    Ale teraz tym wszystkim głównie zajmuje się mąż — mówi pani Zofia.

    Słuchając tych opowieści, niewątpliwie powstaje pytanie, skąd człowiek ma na to wszystko czas?

    — Oczywiście i przede wszystkim zawdzięczając swojej rodzinie, która z ogromną wyrozumiałością odbiera moje zaangażowanie. Czasami nawet sama zastanawiam się, skąd to zrozumienie i brak pretensji, że za mało poświęcam się rodzinie? Nigdy bowiem nie usłyszałam nutki pretensji, (również od dzieci), że dlaczego pomagam komuś innemu, kosztem przecież własnej rodziny, własnych dzieci. Mam więc wspaniałą rodzinę. Kochającego męża. Longin zawsze jest obok i zawsze pomaga. I nigdy nie zapomni w rocznicę ślubu podarować kwiaty. Jakie to wspaniałe uczucie obudzić się i zobaczyć obok piękne kwiaty. I tak co roku, w ciągu już 29 lat! Pewnego razu nie byłam w domu. Byłam w Połądze. Ale i wtedy, w dniu ślubu otrzymałam od męża przepiękną wiązankę, którą przesłał przez kuriera.

    — Mam wspaniałe dzieci — córkę Ramintę i syna Ernesta. Obydwoje ukończyli szkolę im. Jana Pawła II oraz studia wyższe. Syn ukończył studia ekonomiczne i zarządzania transportu na wydziale Uniwersytetu im. Gedymina. Teraz prowadzi swoje przedsiębiorstwo. Córka zaś ukończyła również studia ekonomiczne na wileńskiej filii norweskiego uniwersytetu Zarządzania i Ekonomiki ISM. Teraz planuje dalsze studia prawa bankowego na Uniwersytecie Wileńskim. Syn i córka zawsze są moją radością i szczęściem, ale też podporą.

    Cieszy, szczególnie że nigdy specjalnie nie pouczałam dzieci, że muszą pomagać również innym. Dlatego szczególnie byłam mile zaskoczona, kiedy niedawno syn obchodząc swoje urodziny, poprosił przyjaciół o zabawki i maskotki w prezencie. Potem wszystkie te zabawki zawiózł do domu dziecka. Zastanawiałam się, dlaczego tak się zachował? Dlaczego akurat do domu dziecka, bo w przedszkolu również mamy dzieci, dla których też brakuje zabawek? „Te dzieci mają rodziców, tamte nie mają nic…” — wytłumaczył.

    Jestem dumna z moich dzieci. Chcę, tylko aby nigdy nie zaznały zmartwień w życiu. Jestem gotowa oddać wszystko i dziś zostać z niczym, żeby tylko moje dzieci były szczęśliwe przez całe życie.

    Czy sądzi, że dumni i z Zofii są jej rodzice?

    — Mam taką nadzieję. Szczególnie ojciec i mój dziadek, którzy odeszli. Mówią, że mam ich charakter — mówi.

    Losy rodziny pani Zofii to cała epopeja, o której sama dowiedziała się już jako dorosła osoba.

    — Rodzice starali się nas ochronić przed tą tragedią, która spotkała naszą rodzinę zarówno po stronie ojca, jak i matki. Dopiero gdy już można było bez obaw opowiadać o wydarzeniach sprzed lat, mama o wszystkim nam z bratem opowiedziała. Pokazała też chowane przed nami dokumenty, świadectwa losów rodziny — opowiada Zofia Matarewicz.

    Los jej rodziny wyjątkowo obrazują losy wielu Polaków, losy dawnych Kresów Rzeczypospolitej. Dziadek po stronie ojca z rodziny Miłoszów oraz dziatek po stronie matki z rodziny Sczuczków razem wyruszyli na front, ale wojna dla każdego z nich skończyła się inaczej. Po kampanii wrześniowej dziadek Miłosz trafił do obozu pod Lwowem, potem zesłanie, armia generała Andersa, Palestyna, Monte Cassino, a po wojnie Wielka Brytania i w końcu Boston w Stanach Zjednoczonych. Tymczasem dziadek po stronie matki zakończył wojnę w formacjach Ludowego Wojska Polskiego.

    — W sumie walczyli o tę samą wolność, ale los różnie ich potraktował. Za swoją walkę dziadek po stronie mamy, otrzymywał nagrody i odznaczenia oraz pomoc od państwa radzieckiego, oraz potem też z Polski. Tymczasem dziadek Miłosz znalazł się za swoją walkę na obczyźnie, bez rodziny, bliskich, znajomych. I będąc już po czterdziestce, musiał wszystko zaczynać od nowa. Przede wszystkim nauczyć się języka angielskiego.

    Ale zdołał pokonać wszystkie trudności. Stanął na nogi, założył własny biznes. Działał też w organizacjach kombatanckich oraz pomagał swojej rodzinie tu, na Litwie jak i w Polsce. Bo sporo naszych bliskich wywieziono na Sybir i do Kazachstanu, a potem zezwolono wrócić, ale już na poniemieckie tereny w Polsce — Frombork, Elbląg, Orneta. Potem dziadek zabrał do Ameryki swoją żonę i syna, brata ojca Zofii Matarewicz. Żeby załatwić dokumenty, doszedł nawet do Kennedy’ego, który był wtedy senatorem stanu. Dlatego, najpierw nie pozwalano im wyjechać, ale potem już bardzo szybko załatwiono wszystkie dokumenty. Mieliśmy również tam jechać, ale rodzina po stronie mamy nie chciała, więc postanowiono nie jechać — opowiada Zofia Matarewicz.

    Wprawdzie, wtedy jeszcze mała Zosia spotkała się z dziadkiem. Pojechała tam z ojcem, bo brat z matką zostali jako zakładnicy, żeby na pewno wrócili.

    — Wtedy dziadek bardzo nalegał, żebyśmy zostali, przynajmniej, żeby mnie zostawiono, ale musieliśmy wracać. Bo przed wyjazdem przeżyliśmy piekło, więc obawialiśmy się o los mamy i brata — mówi pani Zofia.

    Gdy wrócili, piekło dopiero się zaczęło. Ojca chcieli zmusić, by wystąpił w szkole, w której pracował, z osądzeniem „systemu kapitalistycznego Stanów Zjednoczonych”. Gdy odmówił, wyrzucili z pracy, Zofie ze szkoły.

    — Wtedy przenieśliśmy się do Wilna, do cioci. Potem w Wirszuliszkach, wtedy jeszcze wiosce, kupiliśmy dom.

    Czasy się zmieniały i niebawem szykany wobec ojca ustały. Zofia Matarewicz opowiada, że gdy ostatni raz pod dom zajechała czarna wołga, pomyśleli, że to już koniec. Matka spakowała nawet ciepłe rzeczy, trochę jedzenia. Myśleli, że już więcej nie zobaczą ojca. Nie było jego akurat w domu. Mężczyzna, który odwiedził rodzinę, kazał, by o wskazanej godzinie stawił się na Placu Lenina, usiadł na ławeczce i miałby ze sobą gazetę, którą mężczyzna zostawił. Na szczęście ojciec wrócił. Po raz pierwszy wtedy polskie pochodzenie rodziny uratowało ją przed nagonką, gdyż kagebiści uznali, że skoro dziadek jest Polakiem, to nie podlega ich kompetencji, więc dali spokój.

    — Wtedy ojciec przez tydzień nie mógł otrząsnąć się. Przez cały tydzień był jak nie swój. Ale potem wszystko skończyło się i mogliśmy faktycznie zacząć żyć od nowa — mówi pani Zofia.

    Polskość rodziny najczęściej jednak wtedy była przyczyną jej tragedii.

    Po wojnie, na Grodzieńszczyźnie, w rodzinnej wsi matki pani Zofii,

    sowieci przeprowadzali spis ludności i wszystkich zapisywali jako Białorusinów.

    Tych, którzy nie godzili się na to, zamykali w piwnicy i głodzili. Codziennie otwierali drzwi i pytali „Czy są jeszcze Białorusini?”. Wiele osób załamało się. Wychodzili.

    Prababka pani Zofii sama nie wyszła z piwnicy. Wynieśli ją na wpółżywą, strasznie wygłodzoną. Zwyciężyła. Nie wyrzekła się polskości.

    Ale mimo to, potem w dowodzie, w rubryce „narodowość” sowiecki urzędnik postawił grubą kreskę zamiast narodowości. Stąd też przekonanie Zofii Matarewicz, że polskość jest czymś znacznie ważniejszym, niż tylko wpis w dokumencie.

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    220. rocznica III rozbioru Rzeczypospolitej Obojga Narodów

    Dokładnie 220 lat temu z mapy Europy, w jej samym centrum, zniknął unikalny organizm państwowy, który na parę lat przed jego unicestwieniem zdążył jeszcze wydać na świat pierwszą na kontynencie konstytucję. Na jej podstawie miało powstać współczesne, demokratyczne na...

    Kto zepsuł, a kto naprawi?

    Przysłowie ludowe mówi, że „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. I tak zazwyczaj w życiu bywa. W polityce też. Po zakończeniu maratonu wyborczego w Polsce nasz minister spraw zagranicznych Linas Linkevičius wybiera się do Warszawy. Będzie szukał kontaktów z...

    Oskubać siebie

    Będący już na finiszu przetarg na bojowe maszyny piechoty został raptem przesunięty, bo Ministerstwo Ochrony Kraju tłumaczy, że otrzymało nowe oferty bardzo atrakcyjne cenowo i merytorycznie. Do przetargu dołączyli Amerykanie i Polacy. Okazało się, co prawda, że ani jedni,...

    Odżywa widmo atomowej elektrowni

    Niektórzy politycy z ugrupowań rządzących, ale też część z partii opozycyjnych, odgrzewają ideę budowy nowej elektrowni atomowej. Jej projekt, uzgodniony wcześniej z tzw. inwestorem strategicznych — koncernem Hitachi — został zamrożony po referendum 2012 roku. Prawie 65 proc. uczestniczących w...