Konstytucja Gruzji i księga toastów — jest tym samym wydaniem — powiadają złośliwcy. Nieprawda. Księgi różne, lecz tak samo istotne w Sakartwelo.
— Tak, jesteśmy od Mamuki — twierdząco skinąłem głową do dyrektora sanatorium w Borżomi, który odebrał nas z centrum uzdrowiska. Kolejny nocleg mieliśmy załatwiony.
Należy zaznaczyć, że kwestia noclegów w Gruzji nie zawsze układa się pomyślnie, zwłaszcza osobom oszczędnym. Najgorzej takim chyba w Tbilisi. Hoteli niedrogich, odpowiedników naszej klasy 2- i 3–gwiazdkowych, raczej nie ma. Na luksusowe wielu nie stać. Znaleźliśmy więc odpowiednik schroniska młodzieżowego — dwa piętra zwykłego mieszkania 19-wiecznej kamieniczki dostosowane do potrzeb niewybrednych turystów, gdzie na sąsiednim łóżku śpi para Izraelitów, za drzwiami Francuzi czy Belgowie, piętro wyżej grupa Polaków, a na klatce schodowej pochrapuje ktoś narodowości nieokreślonej. Z rana „U Iriny” (a takie ogólnie krąży określenie hoteliku), kolejki do kuchenki i łazienek, w rozgardiaszu mieszają się języki — gwar jak pod wieżą Babel.
Noclegów w namiotach wiele osób odradzało, ale są miejsca, gdzie bezpieczeństwo jest zapewnione.
— Tutaj pod klasztorem możecie śmiało, święta ziemia, na pewno nikt was nie ruszy — usłyszeliśmy we wsi Gremi.
Najlepsze noclegi niewątpliwie są pod dachem Gruzinów. „25 łari od osoby, a poczęstunek i anegdoty bezpłatnie” — pewnego razu przekonał do noclegu u siebie mieszkaniec Mcchety. Podczas biesiady wyznał, że jest z rodu książęcego i ubolewał, iż teraz trudne czasy i za nocleg zmuszony jest brać opłatę.
Z noclegiem w Borżomi dopomógł poznany w Gori lekarz anestezjolog o imieniu Mamuka, współpracownik Tatiany Kurczewskiej, prezes Związku Polonii Medycznej w Gruzji, która niejednokrotnie udzielała informacji o poruszaniu się w Gruzji i w sprawie noclegów.
Tym razem nie był to dom rolnika, a potężne kilkunastopiętrowe sanatorium, lata świetności mające już za sobą. Kuracjusze zamieszkują tylko kilka ostatnich pięter, w pozostałych rozmieszczono uciekinierów z Abchazji z początku lat 90. Na ich piętrach winda nie staje, a przez szpary ze schodów widać poodrywane ze ścian kafelki, brak klamek, sanitariatów itd. Od państwa otrzymują mizerną zapomogę, pracy nie ma, więc radzą jak potrafią. Podobnie wykorzystanych sanatoriów w uzdrowisku jest więcej.
Dzisiejsze Borżomi przedstawia sobą położony wśród gór solidny kurort (18 tys. stałych mieszkańców) z niepewną jednak przyszłością. Wspaniałe lecznicze źródła z gorącą lub zimną wodą, zabytkowe wille, szereg świecących pustką i podupadających sanatoriów-kolosów. Uzdrowisko posiada duże perspektywy, ale pod warunkiem, że przybędą tam kuracjusze zza granicy, rodzimych do podniesienia uzdrowiska na dawny poziom jest zbyt mało.
Bliżej bramy parku częściej mijają nas ludzie z butlami wypełnionymi słynną i drogą u nas „Borżomi”. Za bramą szereg źródeł o różnym natężeniu minerałów oraz ciepła.
Początkowo byłem rozczarowany — nie, nie taka woda mineralna, jak w naszych sklepach. Wkrótce miejscowi wskazali najlepsze źródełko: poza parkiem i deptakiem wbita w koryto rzeki rura, a z niej tryska doskonała woda mineralna, którą do stołu miejscowi biorą wiadrami.
Stół i przy nim biesiada — po gruzińsku purmariny — pochodzi, co ciekawe, od gruzińskiego puri — chleb. Chleba jadają dużo i ma on w sobie jakiś dawny symbol dostatku, nawet do herbaty na stole pozostaje chleb. Chleb ma różny kształt, w zależności od regionu i sposobu wypiekania. Zawsze spłaszczony i najczęściej lekko wydłużony, ale bywa też okrągły bądź długi jak baton francuski. W dużych miastach, rozumie się, standardowy a’la Europa.
W Kachetii trafiła się nam okazja zastać piekarza przy pracy. W przydrożnej wiejskiej piekarni gospodarz dwoma kijkami zręcznie wydostawał z zionącego gorącem pieca świeżutkie puri. Piec przedstawia sobą niby potężnych wymiarów dzban wkopany w ziemię z dużym otworem u góry. Po wygaszeniu ognia surowe placki przylepia się do ścianek, a żar od środka wypieka chlebek.
Biesiada gruzińska może trwać w nieskończoność, ale tradycyjnie obiado-kolacja pochłania 3-5 godzin. Danie pierwsze, drugie, trzecie, czwarte… I na ile jeszcze stać gościa. Sami Gruzini jadają dużo i z satysfakcją patrzą na nasze mniejsze w tym możliwości.
— Wam zupę charczo i jeszcze drugie danie? — zapytała pewna kelnerka. — Zupę mamy tylko na 5 osób, ale wam wystarczy, przecież jesteście znad Bałtyku. Szybko połapała się, że jesteśmy Polakami, a my — po jej rysach i akcencie, iż nie jest Gruzinką.
— Skąd? — uśmiechnęła się. — Z Bieniakoń, też Polką jestem, ale od dawna mieszkam w Gruzji, tutaj córka ma rodzinę, więc pozostałam.
Niedawno spróbowałem gruzińskie charczo w litewskim wydaniu. Godne pożałowania. Naturalne kaukaskie przyprawy próbowano skompensować pieprzem, więc po prostu paliło w ustach, a odrobiny mięsa, podstawę dania, odnalazłem w zupie z trudem. Szaszłyk gruziński natomiast może wielu rozczarować. Mięso nie marynują, przypraw niewiele i dużo zależy od umiejętności kucharza.
Dumą stołu są chacziapuri i chinkali. Pierwsze pewien Gruzin określił jako gruzińską pizzę, z tym tylko, że bez mięsa i warzyw, a słony ser jest zapieczony w środku. Najlepsze bodajże jest właśnie chinkali. Ugotowane pierogi w kształcie grzybków są ze zwykłego ciasta, z rosołem i mięsem w środku. Coś podobnego jak nasze kołduny. Z tą różnicą, że u nas podają je w rosole, a u nich sztuka zjadania polega najpierw na odkąszeniu i wyssaniu rosołku, a potem zjedzeniu całości. Smakuje znakomicie i pozostaje tylko na wpół surowa nóżka chinkali, a ich liczba pozostawionych na talerzu świadczy o ilości zjedzonej potrawy i możliwościach biesiadnika. Rekordem podobno jest 50 sztuk. Niewiarygodne! Po dziesięciu obiad masz już zaliczony.
Nieodłącznym elementem purmariny są toasty oraz osoba kierująca biesiadą lub zabawą — tamada, którego rolę spełnia gospodarz albo najstarszy mężczyzna przy stole. Jakie toasty, kto wygłasza i kiedy już tańce, wszystko zależy od niego.
— To jest akademia — rzekł pewien Gruzin o rodzinnych tradycjach stołu. Długie toasty zamieniają się w przemówienia poruszające przeszłość i przyszłość, legendy i realia tego kraju. Najczęściej są o przyjaźni i poświęceniu się, trzeci tradycyjnie wznosi się za tych, co już są w niebie — i chyba tam jest dobrze, skoro nikt stamtąd na ziemię nie wraca — podsumował jeden z toastów gospodarz.
Pyszne dania i barwne toasty bez pieśni nie oddadzą jednak w pełni atmosfery gruzińskiej biesiady. Zwłaszcza męskie głosy posiadają niepowtarzalne brzmienie. Gruzini są dumni ze swego oryginalnego języka i pisma.
— Nie ma na świecie innych podobnych — mówią o sobie. — A litery nasze ukazują istotę kraju, przypominają pnące się w górę winorośle. Alfabet gruziński jest jednym z 14 istniejących do dziś alfabetów świata. Zgodnie z historycznymi źródłami ułożył go w III w. ormiański mnich św. Mesrop Masztoca.
Język gruziński na przykład posiada 3 rodzaje litery „t” — stąd niskie gardłowe dźwięki. Ćwiczyliśmy je, kiedy próbowaliśmy prawidłowo wymówić imię pewnej gospodyni Tiko, które raczej należy wymawiać gardłowo: Thiko.
Końcówkę natomiast często zmiękczają, co w rozmowie z pracownicą sanatorium stworzyło komiczną sytuację.
— A teraz wy dokąd? — zagadnęła.
— W gory — odpowiedział po rosyjsku ktoś z ekipy.
— W gori? — zmiękczyła właśnie końcówkę. — Po co znów jechać do Gori? U nas w Borżomi ładniej — odradzała nam wędrówkę górską, mając na myśli miasto Gori.
Mały Kaukaz, co prawda, nie cieszy zaśnieżonymi szczytami, ale wędrówka połoninami na wysokości 2-3 tys. m. n. p. m. jest doskonałym relaksem. Na terenie Narodowego Parku Borżomi — Karagauli — jest 9 opracowanych tras, na szlaku domki pasterskie lub schroniska, brakuje tylko większej liczby turystów.
Częściej spotykaliśmy wypasających bydło pasterzy, a w jednym z placków pozostawionym przez krowę — wyraźny ślad łapy niedźwiadka.
— Tak, tutaj są niedźwiedzie — potwierdził przewodnik, a my przełknęliśmy ślinę. Następnego dnia trafiły się ślady dorosłego osobnika i kolejne świadectwo obecności króla tych regionów.
Dwaj mijający nas pasterze rzucili w stronę przyjaciół muzułmańskie pozdrowienie — Salam alejkum.
— Gamardzioba — odrzekli nasi po gruzińsku. Tamci, zaskoczeni znajomością gruzińskiego słownictwa, zeskoczyli ze swych niskich acz wytrzymałych koników, na które posadzili turystów, a wszystkich poczęstowali świeżymi ogórkami. Poza ojczystym gruzińskim innych języków raczej nie znali, więc braki uzupełnialiśmy gestykulacją. Następnie pożegnanie, a Gruzini czynią to w sposób serdeczny — po uściśnięciu dłoni jeszcze całują w policzek. Oni na koń, a my — za plecaki.
Jeden z nich mijając mnie odebrał telefon, błyskawicznie spoważniał, coś rzekł i ruszył galopem w stronę przełęczy.
— Co się stało? — zapytałem przewodnika.
— W dolinie niedźwiedź zaatakował człowieka! — padło w odpowiedzi.
Podobne spotkanie z niedźwiedziem najczęściej kończy się śmiercią. Tym razem chłop miał szczęście. Parę godzin później spotkaliśmy go w gronie przyjaciół odprowadzających go do szpitala na inną stronę przełęczy. Rękę miał na temblaku, ale był już w dobrym humorze po kilku głębszych czaczi.
Cdn.