Każdego roku wraz z dniem 13 stycznia ożywają wspomnienia. Wspomnienia tak znaczące dla życia kraju i tak bardzo dla mnie osobiste związane z moimi dwoma domami — rodzinnym i miejscem pracy.
Tak chciała historia, że my, pracownicy prasy, zarówno „Kuriera Wileńskiego”, jak jeszcze dwunastu innych wydań, które mieściły się wówczas w wieżowcu Domu Prasy, w ciągu jednej chwili zostaliśmy wypędzeni na ulicę, pozostawiając cały swój redakcyjny dorobek — maszyny do pisania, encyklopedie, słowniki, rzeczy osobiste.
Co prawda, po pewnym czasie komandosi pod konwojem pozwolili nam swoje rzeczy zabrać. Ale tych prawie nie zostało.
Zresztą nie szukaliśmy swoich notesów, ważniejsze były nasze dokumenty personalne.
Wróćmy jednak do tego piątkowego popołudnia – dnia 11 stycznia, kiedy usłyszeliśmy huk na ulicy. Z jedenastego piętra dojrzeliśmy pędzące z ogromną szybkością transportery opancerzone, rosyjskie BTR-y. Dosłownie po chwili w drzwiach swych gabinetów ujrzeliśmy uzbrojonych komandosów: „Wychodit, na ulicu!”. Na uwagę najodważniejszej z nas, żeby przestał „bawić się” bronią, odpalił: „Stal nie lubit rżawiet”.
Wyszliśmy, mówiąc szczerze, nawet całkowicie nie rozumiejąc, co się stało, jakie niebezpieczeństwo mogło nam grozić w razie nieposłuszeństwa. Strach przyszedł później, już będąc w domu, patrząc jak ulicami Wilna jeździło wojsko.
Nazajutrz po wypędzeniu z Domu Prasy, a była to sobota, przyszłam wiedziona ciekawością dziennikarską pod wieżę telewizyjną, zrobiłam kilka wywiadów z ludźmi chociaż, mówiąc szczerze, nie wiedziałam, czy będą potrzebne. Wszak redakcja została bez dachu nad głową.
Następny numer jednak był. Dzięki niezależnej redakcji „Respublika”, która wydrukowała nietypową gazetę. Trójjęzyczną — po litewsku, polsku i rosyjsku — „Laisva Lietuva”. Polską część wydania, jak i następne numery „Kuriera Wileńskiego”, zawdzięczamy Krystynie Adamowicz, zastępcy redaktora naczelnego, która wraz z kolegami innych wydań zrobiła wszystko, by polskie słowo drukowane na Litwie było.
Ale wróćmy na chwilę do dnia 12 stycznia, do sytuacji spod wieży telewizyjnej. Na betonowym murku równiutko w rząd poukładane kanapki, termosy z herbatą, kawą. Ktoś z kieszeni wybiera kilka cukierków, ktoś jabłko i składa na ten prowizoryczny wspólny stół, by nakarmić wszystkich, którzy tu przyszli, by bronić wolności swego kraju.
I jeszcze wspomnienie z tego samego dnia, ale już późnych godzin wieczornych.
…Potężny strumień światła dosłownie oślepił okna naszego domu przy dawnej ulicy Kosmonautų (dzisiaj Laisvės). A jednocześnie rozległy się strzały.
Jeden czołg, drugi, dziesiąty… O Jezu, czyżby pod wieżę, tam przecież tyle ludzi! — przemknęła myśl straszna. „Mamo, pobiegnę, zobaczę, co tam się dzieje!” — wykrzyknął syn, wówczas student pedagogiki. „Błagam, nie zostawiaj nas! Ojciec przecież dyżuruje w Akademii Muzycznej, a my, kobiety, boimy się…”.
Takim to sposobem, trochę szantażem, trochę lękiem, dziś wiem, że chyba uratowałam życie syna. Został w domu.
A w tej chwili zadrżała ziemia. Rozległy się serie z automatów i straszliwe jęki.
Robertas Vaitkus, kolega mego syna, nie doczekał ojca… Polegli też jego szkolni koledzy — Ignas Šimulionis i Darius Gerbutavičius.
Litwa pokryła się czarnym kirem. W Pałacu Sportu i Koncertów ustawiono długi rząd trumien, wśród nich była też ta ze zwłokami zmiażdżonego przez sowiecki czołg naszego sąsiada Vytautasa Vaitkusa.
W poniedziałek, z samego rana, otrzymałam telefon od Krystyny Adamowicz, mojej wieloletniej sąsiadki: „Cóż to, do pracy się nie wybierasz?”.
Oniemiałam — jak to do pracy? Dokąd?
„Na razie do siedziby Związku Polaków, na Wielką, tam zrobimy pierwszy numer, wydamy w drukarni na Strazdelio, a potem zobaczymy. Gazeta codzienna nie może mieć przerwy” — powiedziała.
Namawiać nikogo nie trzeba było, zebraliśmy się jak jeden mąż. Już we środę mieliśmy kolejny numer „Kuriera” z czarną opaską: „Tragiczne dni i noce Litwy”.
Kilka numerów przygotowaliśmy dosłownie w samej drukarni, a potem redakcja otrzymała pomieszczenia przy ulicy Subocz, w domu pod numerem 5. Ciasno tu było, ale przytulnie i atmosfera panowała bardzo koleżeńska. Krok do tej, co w „Ostrej świeci Bramie”, która to zapewne sprawiła, że po dziewięciu miesiącach naszego wygnania wróciliśmy do Domu Prasy. Swego budynku, ale jakże już obcego, zdeptanego wspomnieniem butów żołnierskich, brutalnym ich zachowaniem…
***
Jest to zaledwie ułamek wspomnień z tego historycznego, tragicznego stycznia. Bardzo osobistych, dla innych może i nic nieznaczących… Ale dla świadków tamtych dni wciąż żywych.