Pierwsze deportacyjne pociągi (repatriacyjne — jak kto woli) wyjechały z Wilna już w marcu 1945. Te pierwsze pociągi wiozły Polaków do Białegostoku, Olsztyna, Bartoszyc, Grudziądza, Poznania. Dalej, na Zachód, był jeszcze front. Jeszcze grzmiały katiusze, jeszcze na tyłach przełamanego Wału Pomorskiego grasowały niedobitki Wehrwolfu.
Szczecin został oddany polskim władzom dopiero na początku lipca 1945, bo nie wiadomo było, komu te duże portowe miasto przyznać — Niemcom czy Polakom. W Lubieszynie, małej przygranicznej miejscowości, za Szczecinem, do 1955 urzędował i polski, i niemiecki sołtys. Wszędzie na Zachodzie stacjonowały wojska sowieckie. Długo stacjonowały, prawie pół wieku.
W walizkach przesiedleńców były tylko niezbędne przedmioty, były też i święte pamiątki, obraz Matki Bożej Ostrobramskiej, świętego Kazimierza Królewicza, patrona Polski i Litwy, Jezusa Miłosiernego, tego od świętej Faustyny.
— Mój Boże, do dziś pamiętam zapach wileńskich Kaziuków. Te smorgońskie obwarzanki, cepeliny, zapach chlebów i ciast domowej roboty — wspomina Lilianna Rowbuć (nazwisko rodowe — dop. autora), dziś prawie 90-letnia mieszkanka Gorzowa Wielkopolskiego. — Proszę sobie wyobrazić, że wtedy, będąc dzieckiem, zabrałam z Wilna, z ulicy Majowej, gdzie mieszkaliśmy, taką małą pucułowatą lalkę, która od zawsze mnie towarzyszyła. Mam ją do dziś, chociaż i dzieci chciały się nią bawić, i wnuczęta. W tej lalce jest moje dzieciństwo, moje Wilno, gorycz długiej, bo trwającej prawie dwa miesiące podróży z Wilna do Gorzowa. Pamiętam, jak mama kazała się modlić do świętego Kazimierza, by doprowadził nas szczęśliwie, obojętnie gdzie, aby był dom, szkoła, praca, byle by nie było szyderczych uwag Litwinów. Pamiętam, oj pamiętam, jak na dworcu obrzucano nas wyzwiskami. Ja zapamiętałam, że odwzajemnialiśmy się, szczególnie dzieci i młodzież (w tym miejscu padają obraźliwe słowa na Litwinów).
— Co pan mówi, że Wilno znów będzie polskie, że nasi wygrali wybory? — pyta z niedowierzaniem pani Lilianna.
— Polskie to nie, ale może wreszcie będzie wielokulturowe z pełnym poszanowaniem znaczenia tego słowa — odpowiadam.
W Gorzowie mieszka bardzo wielu potomków dawnych wilnian. Podobnie jest i w Szczecinie, Poznaniu, Koszalinie, Świdwinie, Lidzbarku, Olsztynie.
— Już nie to zdrowie, ale wcześniej co roku jeździłam na grób ojca, na cmentarz bernardyński. Teraz mam taką panią, która w moim imieniu dba o grób ojca, byłego dyrektora wileńskiej, przedwojennej elektrowni — wspomina szczecinianka (nie z własnego wyboru) Ewa Wilczyńska, emerytowana doktor medycyny. — Oczywiście, pamiętam jak przez mgłę te wileńskie Kaziuki. Dzięki Bogu, podobne organizujemy i w Szczecinie. Wtedy czuję te moje miasto rodzinne, ale z każdym rokiem coraz mniej wilniuków przychodzi na stragany po palmy, po piernikowe serca.
Największym jarmarkiem kaziukowym w Polsce może się poszczycić Poznań. Co roku dziesiątki tysięcy mieszkańców grodu Przemysława przez kilka dni bawi się na Starym Rynku. Tu przedstawiane są sceny z życia Jagiellonów. Tu nie ma podziałów na Litwę i Polskę, tu się wyczuwa jedność Korony z Pogonią. To specyfika charakteru poznaniaków. W ich sercach nie ma żalu za utraconymi kresami. W ich sercach jest nadzieja, że z czasem będzie normalnie, tak jak przystało w cywilizowanych społecznościach.
I w tym roku w dniach 4-6 marca gwarno będzie na Rynku. Uliczkami starego miasta przejdzie orszak królewski ze świętym Kazimierzem Królewiczem na czele. Będą pozdrowienia z balkonu poznańskiego ratusza, będą dymić kramy z pachnącymi potrawami litewskimi, będą palmy, kaziukowe serca, będą życzenia. W Poznaniu zdaje się, że po święcie patrona miasta świętego Marcina, Kaziuki są drugim takim wielkim ludycznym wydarzeniem, bo świętomarcińskie rogale smakują tak samo jak wileńskie obwarzanki czy cepeliny.
W Świdwinie (Pomorze Środkowe) chyba już po raz osiemnasty w halach targowych na podzamczu swoje kramy rozłożą palmiarki z całej Polski, artyści malarze, rzeźbiarze, kaletnicy, bednarze, piekarze i cukiernicy.
Anna Teresińska, prezes miejscowego oddziału Miłośników Wilna i Kresów, rok temu wpadła na kapitalny pomysł, by Świdwin był 4 marca stolicą wszystkich Kazimierzy, Kaziuczków, Kaziczek, wszystkich ludzi w Macierzy, którzy noszą to imię. W zeszłym roku przyjechało do Świdwina kilkudziesięciu. W tym roku spodziewana jest co najmniej setka imienników świętego Kazimierza.
— Jak żył, to prawie co roku przyjeżdżał do Wilna, na Kaziuki. Kupował dziesiątki wileńskich palm, cały bagażnik miał załadowany piernikowymi sercami i wileńskim chlebem. Wiózł te symbole miasta nad Wilią do senatu, urzędów ministerialnych, do mieszkańców Szczecinka, regionu — wspomina senatora RP śp. Witolda Gładkowskiego Mieczysław Skinder.
„Kurier” tradycyjnie jedzie na Kaziuki-Wilniuki do Lidzbarka, ale będzie też w Poznaniu, albo w Gorzowie, może w Szczecinie? Trudno się rozdzielić i być wszędzie, chociaż te zaproszenia przychodzą takie serdeczne, takie ciepłe, jak oczy Matki Bożej w Ostrej Bramie.
Oczywiście cieszy kult świętego Kazimierza, cieszy i renesans Kaziuków i mnogość imprez w Macierzy.
Trzeba się tym ciepłem i radością dzielić, tak jak chlebem, dobrym słowem, życzliwością. Dla Wilna, Wileńszczyzny, nawet tej współczesnej, Kaziuki są kapitalnym produktem promocyjnym. Trzeba jeszcze pamiętać i o tym, że te wileńskie Kaziuki powstały dużo wcześniej niż obce nam kulturowo Walentynki.