Polska w emocjonalnym i duchowym odbiorze litewskich Polaków od wieków mieści się w sztywnych ramach dwóch definicji.
Pierwsza — „Ojczyzna jest tylko jedna” i druga, którą podyktował nam Wieszcz — „Litwo! Ojczyzno moja!”. Dlatego też Polak z Polski na Litwie raczej nie spotka rodaka, którego Polska byłaby też jego ojczyzną, bo „ojczyzna jest tylko jedna”, a tę dla litewskich Polaków jednoznacznie definiuje Adam Mickiewicz.
Polska zaś jest dla nich „Macierzą” z całą konsekwencją emocjonalną wyciekającą ze znaczenia tego słowa, bo nie tylko „Ojczyzna”, ale też i „Matka” jest tylko jedna.
Po zawieruchach okresu wojennego i późniejszych latach okupacji sowieckiej, kiedy granice Polski przesunęły się na Zachód, pozostawiając tu, na Wschodzie, miliony swoich obywateli, litewscy Polacy czuli się niczym dzieci zabrane ich matce… Żelazna kurtyna, która to dla obywateli Zachodu przebiegała wzdłuż granic byłego bloku sowieckiego, dla litewskich Polaków zapadła na litewsko- i białorusko-polskiej granicy. Toteż lata sprawiły, że zapomniani i opuszczeni przez ówczesną Polskę, Polacy na Litwie sami o niej zaczęli zapominać, a następne pokolenia w ogóle nie znały ojczyzny swojego narodu.
Polska stawała się krajem nieznanym, szczelnie chronionym przez żelazną kurtynę. I gdy sytuacja zaczęła się zmieniać i Polacy z Litwy mogli wyjeżdżać za granicę, podróżując do Polski, to dopiero zaczynali od nowa poznawać swoich rodaków za żelazną kurtyną i wspólną kiedyś Ojczyznę.
— Był to jak wyjazd do zupełnie obcego państwa. Musieliśmy otrzymać różne pozwolenia, zaświadczenia, paszporty zagraniczne, spełnić wiele innych wymogów — Antoni Jankowski, prezes solecznickiego Uniwersytetu III Wieku, wspomina swój pierwszy wyjazd do Macierzy. Był to początek lat 60. Jako jeden z animatorów szkolnictwa polskiego w powojennej Litwie, Jankowski z grupą innych pedagogów został wysłany na szkolenia do Polski.
— Dla nas to był wyjazd na Zachód, jakby do kapitalistycznego kraju — wspomina Antoni Jankowski. Aczkolwiek, jak mówi, w Polsce wtedy też nie było swobody, bo nie mógł zwyczajnie zerwać się ze szkoleń, żeby odwiedzić swoich bliskich i znajomych, którzy po 1945 roku byli zmuszeni wyjechać z Wilna.
— Spotykaliśmy się w Gdańsku, potajemnie. Jeździłem tam nocą, bo zwyczajnie nie wolno było opuszczać nam szkoleń — wspomina pedagog-pedagogów, jak naszego rozmówcę oceniają za zasługi w odrodzeniu polskiego szkolnictwa na Litwie.
Nie były to łatwe spotkania, bo w obawie o swoją karierę, czy zwyczajnie los swój i bliskich część wilniuków starało się ukrywać swoje kresowe pochodzenie.
— Więc musieliśmy być ostrożni w nawiązywaniu kontaktów z rodakami z Wileńszczyzny, bo takie kontakty mogłyby im w jakiś sposób zaszkodzić — zauważa Jankowski. Jak wspomina, również oni, Polacy z Litwy byli odbierani inaczej niż dzisiaj.
— Poza byłymi kresowiakami, niewielu Polaków w Polsce wiedziało, że na Litwie mieszkają ich rodacy, że zachowali język ojczysty, a teraz odradzają szkolnictwo.
— Byliśmy często nazywani ruskimi, bo nie wielu wiedziało o polskiej mniejszości na Litwie — mówi Jankowski. Przypomina, że gdy w Warszawie zawitał do biura Polonii i opowiadał, że jest dyrektorem pierwszego w Związku Radzieckim polskiego domu dziecka w Podbrodziu, że mają swoją szkołę, też polską, że chciałby nawiązać współpracę z Polonusami, to został potraktowany per noga, bo został wysłuchany, ale o jakiejś współpracy nie było mowy.
— Potem gdy wyszedłem z ich biura, jeden z pracujących tam panów wyszedł za mną, zaprosił do kawiarni i wytłumaczył, że ich biuro nie ma prawa nawiązywać kontaktów z Polakami na Kresach, że głównym ich zadaniem jest współpraca z Polonią na Zachodzie — opowiada Antoni Jankowski. Dodaje, że dziś sytuacja jest diametralnie inna. Polacy z Litwy już nie muszą często gęsto tłumaczyć się, skąd na Litwie są Polacy.
— Może na zachodzie Polski bardziej z dystansem podchodzą do nas, ale tu, na wschodzie, spotykamy się z ogromną życzliwością, serdecznością i chęcią pomocy — mówi pan Antoni. Jak zauważa, szczególnie dobrze układają się kontakty międzyludzkie z polskimi gminami, organizacjami, szczególnie kresowymi.
Z ogromną ludzką życzliwością spotkał się w Polsce poseł na Sejm Jarosław Narkiewicz, który jeszcze będąc w 3 klasie, po raz pierwszy był w Polsce u rodziny. Potem rodzinę i Polskę odwiedzał regularnie, później, będąc już w zespole „Wilia”, który często wyjeżdżał z występami do Macierzy.
— Chociaż byłem wtedy dopiero w 3 klasie, dobrze pamiętam ten wyjazd, bo był to dla nas inny kraj, zawsze był przed nami, był przykładem — mówi nam poseł Narkiewicz.
Przypomina, jak podczas kolejnego wyjazdu, jeszcze za czasów tzw. komuny, grupa młodzieży z Wileńszczyzny miała nieformalne spotkanie z polską młodzieżą katolicką.
— Dziś doceniam, jak duże znaczenie miało dla nas to spotkanie, chociaż wtedy nie do końca rozumieliśmy, o czym nam mówią — mówi Jarosław Narkiewicz. Jak wspomina, wtedy rozmawiali o wartościach, których dziś, jak zauważa poseł, w Polsce jest coraz mniej.
— Polskie społeczeństwo szybko europeizuje się, pozostawiając za sobą te wartości, które nam wspólnie pomogły przetrwać tamte czasy. Również i te trudne chwile — mówi poseł i przypomina swoje wyjazdy do Polski zaraz po zniesieniu stanu wojennego.
— Był to tragiczny okres. Trudny dla Polski i Polaków — podkreśla Narkiewicz. Ale, jak mówi, dzięki wyznawanym wtedy wartościom Polakom udało się osiągnąć swoje zamierzenia i dziś Polska znowu jest „o krok przed nami”.
Zarówno Antoni Jankowski, jak i Jarosław Narkiewicz szczególnie zapamiętali granicę polsko-sowiecką, bo były to niemiłe procedury. Również dlatego, że wtedy nie można było nawet mówić o wolnej wymianie waluty, więc jechało się do Polski „z towarem”, który wymieniało się na złotówki, żeby z kolei stamtąd przywieźć coś, czego nie było w ówczesnym „raju socjalistycznym”, a nie było prawie niczego.
— Mam nie najlepsze wspomnienia z przekraczania tamtej granicy na przejściu w Kuźnicy, bo wtedy do Polski jechało się właśnie przez Białoruś. Pamiętam ludzkie morze przewalające się z peronu na peron i zatroskanie matki, która starała się nie puścić mnie, bo bym utonął w tym morzu — opowiada o wspomnieniach z dzieciństwa poseł Narkiewicz. Zauważa, że również później granica była jednym z najgorszych etapów podróży do Polski.
O tym również opowiada nam Grzegorz Sakson, prezes Związku Prawników Polaków na Litwie i radny miasta Wilna. Jego pierwszy wyjazd do Polski zbiegł się ze zmianami ustrojowymi w tej części Europy. Dlatego, gdy będąc w klasie 10, Grzegorz Sakson jechał z klasą do Polski na kolonie, to musieli przekraczać już aż trzy granice.
— Bo była polska granica, jeszcze sowiecka i już litewska granica i na każdej musieliśmy przejść kontrolę — wspomina Grzegorz Sakson. Z powodu tych procedur przekraczanie kolejnych kontroli celnych i paszportowych stawało się koszmarem.
— Nie mieliśmy wymiany pieniędzy, więc naturalnie, że wieźliśmy ze sobą sporo rzeczy osobistych, jak też na „wymianę”. Przez litewskich celników zostaliśmy dokładnie zrewidowani, porozrzucano nam rzeczy, musieliśmy też jakieś cło zapłacić, więc sytuacja była okropna — opowiada nam Sakson. Potem była powtórka na granicy sowieckiej.
— Po tych przejściach polską granicę przekroczyliśmy łatwo, nawet niezauważalnie — mówi nasz rozmówca i zauważa, że właśnie perypetie graniczne pozostają jedynym przykrym, ale z biegiem czasu również zabawnym wspomnieniem z pierwszej podróży do Polski. Potem było już tylko dobrze. Inny kraj, życzliwi ludzie, ogromna sympatia, ale też kuriozalne rzeczy.
— Pamiętam, jak wicedyrektorka ośrodka, w którym były kolonie, z niedowierzaniem odebrała informację, że jesteśmy Polakami, że jesteśmy z polskich szkół. Więc podczas leśnych spacerów dyskretnie wypytywała nas o polskie nazwy drzew, które mijaliśmy. Wydawało się to dziwnym, ale potem było zrozumiałe, że w ten sposób chciała ona przekonać się, że faktycznie jesteśmy Polakami — opowiada nam Grzegorz Sakson. Jak mówi, że z taką podejrzliwością i otwartym negowaniem zetknął się, a szczególnie, gdy na przykład na studiach w Polsce, grupę studentów z Wilna nazywano „ruskimi”.
— Potem wszyscy przekonali się, że nie jesteśmy żadnym ruskim, ale mimo to nadal starano się podkreślić naszą odrębność, mówiąc na nas Litwini — wspomina Grzegorz Sakson.
Z kolei, zdaniem posła Narkiewicza, również dzisiaj można spotkać się w Polsce z pewnym niedowierzaniem albo wręcz negowaniem, że na Litwie mogą być Polacy. Poseł przypomina, że gdy jego córka podczas wymiany młodzieżowej mieszkała u jednej rodziny, wykształconej i inteligentnej, gospodarze nie mogli zrozumieć, dlaczego Polacy na Litwie mają polskie szkoły i uczą się polskiego w szkołach.
— Uważali oni, że skoro Polacy mieszkają na Litwie, to muszą uczyć się w litewskich szkołach, po polsku zaś mogą najwyżej rozmawiać w domu — mówi Jarosław Narkiewicz. Zaskakuje go nie tyle to, że ci Polacy mówią w ten sposób, jakby słyszał najzagorzalszych litewskich nacjonalistów, ale że też oni nie rozumieją, skąd wzięli się Polacy na Litwie i że nie są to emigranci, ale rdzenna ludność, i tylko granica Ojczyzny ich ojców została przesunięta.
Szczególnie to może zaskakiwać w kontekście ostatnich badań społecznych, z których wynika, że co siódmy mieszkaniec Polski (15 proc. jej mieszkańców) ma przodka w linii prostej urodzonego na dawnych Kresach Wschodnich II Rzeczpospolitej lub sam pochodzi z tamtych terenów. Ale te same badania przeprowadzone przez Centrum Badania Opinii Społecznej wykazują, że większość ankietowanych mających krewnych za wschodnią granicą Polski nie utrzymuje z nimi stosunków (53 proc.). W kontakcie z rodziną na dawnych Kresach pozostaje mniej niż połowa ankietowanych (47 proc.), z czego tylko nieliczni (9 proc.) określają te relacje jako stałe.
— Ale daje się to łatwo zmienić i uświadomić rodakom w Polsce, że za wschodnią granicą wciąż są ich rodacy — mówi Grzegorz Sakson i opowiada swoją przygodę na studiach, że gdy był nazywany „ruskim”, wyjaśnił kolegom, że Polska — jak mówił Marszałek Piłsudski — jest jak obwarzanek. Pusty w środku, a to, co najcenniejsze, jest na jego krańcach. Po tej uwadze, koledzy, szczególnie ze wschodu Polski, starali się podkreślać swoje „kresowe” pochodzenie.