Pamiętam jeszcze czasy, gdy była to podwileńska wieś. Miała ze 20, a może trochę więcej chat. Cała Kalwaryjska Parafia z okolicznymi przyległymi wsiami liczyła wówczas 8 tysięcy. Dziś parafia liczy grubo ponad 90, a Jerozolimka stała się jedną z prestiżowych dzielnic Wilna.
Choć przed dziesiątki lat była to wieś, była bardziej cywilizowana niż okoliczne. Był bowiem tu kościół, był tzw. ambulans, w którym urzędował doktór Rutkowski, co to wszystkie choroby dzieci i dorosłych leczył, była mała apteka, sklep spożywczy, w którym było „mydło, szydło i powidło”, był też weterynarz Bogdziewicz. Z placówek oświatowych była szkoła najpierw siedmioletnia, do której uczęszczały dzieci z Jerozolimki i sąsiednich okolic: Bojar, Praszyszek, Oszkińców, Krzyżaków, Fabianiszek i in.
A co z kulturą? Była mała biblioteka i tak zwany bar, a właściwie karczma w której zbierali się poweselić miejscowi pijaczkowie jak też okoliczni panowie przy wódeczce o polityce podyskutować.
Przesiadywali tam niekiedy godzinami, bo wódki nie brakowało. Dość skąpo było z zakąską, ale goście nie byli wybredni. Ci, z dłuższym rublem, najczęściej zamawiali na zakąskę śledzia z cebulą i olejem, a kto miał mniej w kieszeni, po prostu musiał zadowolić się bułką i czarnym kawiorem, gdyż był on najtańszy, stały jego tam całe beczki i jadło się go łyżkami!
— Bar odwiedzałyśmy także my, dzieciaki, nie tyle, by sobie cukierków kupić (choć to też było ważne), ile popatrzyć i posłuchać gości. Nie przychodzili tu bowiem tylko pijacy. Czasami zaglądał lekarz, jakiś nauczyciel ze szkoły itp. – przypomina te czasy sędziwa babcia Nina, dziś mieszkająca w wileńskiej dzielnicy Szeszkinie.
Poza tym nic się ciekawego nie działo. Czasem jakiś uczniowski koncert w szkole lub mała zabawa dla dorosłych. Pewną rozrywką był też kościół, bo po porannej mszy kumy się zbierały u którejś w domu na ploteczki. Dzieciom zaś latem ówczesny proboszcz ks. Stanisław Miłkowski urządzał na plebanijnym podwórku śniadanie: kanapki, domowe bułeczki, kakao. Była to dobrze przemyślane, bo tylko wówczas i przy takiej okazji mógł dzieciom coś niecoś z katechezy przekazać.
Bardziej chłonna wiedzy grupa dorosłych mieszkańców okolicy często wieczorami zbierała się na plebanii, by radia „Wolna Europa” posłuchać, podyskutować na tematy polityczne i religijne. Były to prawdziwie tajne komplety.
— Przy kościele znajdowali też przytułek niektórzy politycznie podejrzani ludzie. Osoby bez pracy często zatrudniano przy parafialnych ogrodach. Ogrody były w tym miejscu, gdzie dziś koło kościoła odbywają się uroczystości odpustowe. Tu, gdzie jest teraz przedszkole, były obory. Hodowano krowy, świnie. Wszystko to, by podczas wakacji karmić kleryków lub księży, którzy tu na wakacje przyjeżdżali, a także dokarmiać dzieci z biednych rodzin – z trudem sięga pamięcią staruszka pani Krystyna mieszkająca do dziś parę kilometrów za szkołą w Jerozolimce.
Prawdziwą frajdą były nabożeństwa majowe, które właściwie odbywały się w kościele, ale nie tylko. Po kościelnym majowym, zarówno starsi, jak i młodzi szli często pod duży Krzyż, który stał w końcu Jerozolimki, gdzie dziś jest rondo przy wjeździe do Santoryszek, a w prawo prowadzi droga do Werek, w lewo na Malaty. Tam sobie nadal śpiewali takie różne ludowe piosneczki, żartowali, czasem nawet tańczyli, jeśli był jakiś chłopiec z harmonią. Takie to były rozrywki w owych czasach.
Z czego jeszcze słynęła Jerozolimka po wojnie?
Po nacjonalizacji okolicznych ziem utworzono tu Zjednoczenie Zieleńców, co to całe Wilno w krzewy ozdobne i kwiaty zaopatrywało. Tu właśnie, przy ulicy dawniej Żytniej (dziś Rūgių) były ogromne szklarnie, w których hodowano róże, azalie, petunie, inne kwiaty. Wokół rozciągały się całe połacie krzewów i kwiatów wieloletnich. Całe Wilno i okolice przyjeżdżały tu po sadzonki i kwiaty. Dziś w tym miejscu stoją brunatne, nieme, betonowe mrówkowce. A z tamtych lat pozostały tylko piękne wspomnienia.
A czym się wówczas zajmowali mieszkańcy tej okolicy? Faktycznie prowadzili typowo wiejski tryb życia.
Kobiety hodowały dzieci, uprawiały ogródki, bo przy każdym domu one były. Wiele rodzin miało krówkę „na własny użytek”, niemal wszyscy mieli jakiegoś prosiaczka, kurki. Wiele z nich pracowało w Zjednoczeniu Zieleńców przy kwiatach i na polach. Prócz ogródków koło domów, w Jerozolimce było jeszcze sporo działek ogrodowych. Ziemi nie brakowało, a więc ówczesne władze dawały ją każdemu, kto tylko chciał. Spory kawał działek ciągnął się od cmentarza aż poprzez teren, gdzie dziś jest sklep „IKI”. Działki były też tam, gdzie dzisiaj restauracja „Medžiotojų”. Do obsadzenia była ziemia wokół szkolnego budynku oraz w tym miejscu, gdzie obecnie jest zespół szpitali w Santoryszkach. I wszystkim tym zajmowały się kobiety.
Na miejscu dzisiejszego Seminarium Duchownego były kiedyś dwie małe sadzawki, na które okoliczne kobiety często chodziły prać drobną bieliznę. Wykopywały tam też ogromne korzenie tataraku do mycia włosów, którym tu całe brzegi były obrośnięte.
Na miejscu, gdzie mieszkał dawny weterynarz, powstała niedawno nowoczesna, duża klinika weterynaryjna.
— Jerozolimka przez wiele dziesięcioleci była przepiękną oazą zieleni. Szczególnie piękne sady i ogrody były u sióstr Anielanek i od św. Kazimierza — przypomina wilnianka pani Ania, która wtedy była małą dziewczynką, a dziś jest już poważną babcią i rzadko bywa w Jerozolimce.
A co robili mężczyźni? Niektórzy pracowali gdzieś tam w mieście. Ktoś reperował buty w domu na zwykłym drewnianym stołku. Było kilku takich, co to latem zajmowali się oprowadzaniem Dróżek Pańskich. Najbardziej aktywni byli w tym pan Janulis i pan Hrynczuk. Ponoć mówili niekiedy lepsze kazania niż niektórzy księża.
Ale czasem trzeba było też pójść do miasta na rynek. Pójść lub pojechać furmanką, gdy ktoś miał konia. Autobusów bowiem jeszcze nie było.
Latem gospodynie często wstawały o trzeciej rano, by upiec w prawdziwym ruskim piecu chleb. A jak chleb, to koniecznie musiało być wiejskie masło i śmietana, których nikt tu nie sprzedawał, a na rynku były „fachowe” specjalistki od stawiania śmietany, robienia masła i wiejskich serów.
Minęło jeszcze trochę czasu i ruszyły pierwsze autobusy, takie kryte brezentem budy zwane popularnie „arbonami”. Kursowały zaledwie kilka razy dziennie, ale że nie były tanie (50 kopiejek, a bochenek chleba kosztował 14 kopiejek) wielu nadal pieszo nawet do pracy chodziło.
Za parę lat wkroczyła tu nowa cywilizacja. Otwarto łaźnię (dotąd każdy się kąpał we własnej chacie w dużej balii). Każdy piątek i sobotę mieszkańcy chodzili (za jedyne 16 kopiejek) do łaźni, gdzie mogli się umyć w dużej misie lub aluminiowej wanience, wychłostać brzozowym „wienikiem” na gorących półkach. To był prawdziwy rytuał.
Ale oto przyszły kolejne zmiany. W przykościelnym Domu Rekolekcyjnym, gdzie latem odpoczywali księża, urządzono Stację Badań Raka Ziemniaków, potem innych roślin i nawet małych zwierzątek. Zbudowano też szkołę zawodową, gdzie uczono prac budowlanych i innych popularnych zawodów. Wraz z tego rodzaju zmianami, zaczęli przyjeżdżać nowi ludzie z innych miast Litwy i nawet Rosji.
— Pierwsze dwie litewskie rodziny Steikunasów i Gaidelisów przyjechały do Jerozolimki zaraz po wojnie. Potem przyjechało ich jeszcze parę. Pierwszego księdza wikarego Litwina do Kalwarii przysłano mniej więcej w końcu lat pięćdziesiątych i wtedy dopiero zaczęła się powoli formować mała litewska wspólnota kościelna — przypomina dawna mieszkanka Werek — Danguolė.
W sąsiedztwie mieszkali ze sobą Polacy, Rosjanie, Litwini, Żydzi i zawsze bardzo zgodnie. Fajne to były czasy. I choć starsi już odeszli do wieczności, ich dzieci się rozproszyły po świecie, to jak się czasem ze sobą spotykają, całują się jak najbliższa rodzina.
— Przyjeżdżam tu z Polski niemal co roku i nie tylko po to, żeby rodzinne groby odwiedzić, ale spotkać się z kilkoma starymi kolegami (z których jeden Litwin, drugi Rosjanin). Zestarzeliśmy się już, ale wciąż jeszcze tak dobrze jest posiedzieć ze sobą, powspominać dawne czasy – wzdycha Janek Żukowski, którego właśnie tej jesieni spotkałam na Kalwaryjskim Cmentarzu.
No i ucięliśmy wówczas ze sobą gadkę. Przypomnieliśmy zabawy w chowanego, berka, jak to do sadu sowchozowego po jabłka biegaliśmy, graliśmy w piłkę itp. Aż trudno było uwierzyć, że przed laty byliśmy tacy rozhukani.
Przyszły lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia. Władza radziecka uznała, że należy wyburzyć niektóre domy prywatne, w których mieszkały siostry zakonne. No i wyburzono. Siostrom dano mieszkania w Wilnie, ale na tym miejscu i tak nic nie budowano. Gruzy straszyły przez całe dziesięciolecia. Potem przyszła kolej na wyburzanie innych domów prywatnych, ale też długo na ich miejscu nic nie budowano.
Jeszcze za sowietów jako pierwsze zagospodarowano pola w Santoryszkach i zaczęto tam budować szpitale jeden po drugim. W okresie pierestrojki nadeszły duże zmiany. Jerozolimkę zabudowano betonowymi blokami. Skrawka zielonej trawki tu nie pozostało, wokół tylko beton. Jedyną oazą zieleni pozostała Kalwaria i ten las, choć bardzo już wyniszczony.
Nie ma też w Jerozolimce ani jednego starego urodzonego tu z dziada pradziada mieszkańca. Ostatnia mieszkanka z dziada pradziada Maria Ilewicz (kawał żywej historii) właśnie przed rokiem zmarła. Dziś to jest tylko element napływowy, który wprawdzie też powoli zaczyna tu zapuszczać korzenie, ale to już nieco inne pokolenie, pokolenie z innymi tradycjami.
Właśnie chyba dlatego tak bardzo ważne jest ocalić od zapomnienia przynajmniej pozostałe okruchy. A warto jeszcze i dlatego, że wielu młodych, którzy tu teraz mieszkają, chce wiedzieć, co tu lub tam dawniej było, jakie były tradycje, czym się ludzie zajmowali.
— Kalwaria (tak dziś często nowi przybysze nazywają Jerozolimkę) jest w swoim uroku niepowtarzalna, sama Droga Krzyżowa, teren, ludzie – mówi wilnianka Virginija, która przez dłuższy czas mieszkała w Olicie, a teraz wróciła w rodzinne strony i bardzo żałuje tych straconych lat.
Wiadomo, że życie nigdy nie stoi w miejscu i musi się zmieniać. Dobrze więc, że dziś Jerozolimka tak ożyła, ale budując nowe, nie zapominajmy o starym. Dopiero harmonia starego i nowego potrafi stworzyć coś rzeczywiście pięknego i trwałego.