Więcej

    Miłością mnożoną na… szesnaście obdarzeni!

    Czytaj również...

    To niedaleka, ale już przeszłość, kiedy cała rodzina była w komplecie Fot. z albumu rodzinnego
    To niedaleka, ale już przeszłość, kiedy cała rodzina była w komplecie Fot. z albumu rodzinnego

    Jest w roku wieczór szczególny. Wieczór, kiedy to wraz z rozbłyśnięciem pierwszej gwiazdki na niebie do stołu świątecznego zasiada rodzina.
    Tak, niestety, życie się czasem układa, że przy stole jest jeden samotny człowiek albo osób kilka.

    Ale są rodziny wyjątkowe, gdzie nie tylko tego wieczoru, ale do codziennego stołu zasiada osób… osiemnaście! Rodzice oraz ich szesnaścioro dzieci.
    Co prawda, ostatnie lata rodzina jest ta nieco mniejsza. Starsze dzieci, jak te ptaki dorosłe, z gniazda rodzinnego wyfrunęły i swoje rodziny założyły.
    Tym niemniej i dziś dom państwa Makutonowiczów w Połukniu, w rejonie trockim, rozbrzmiewa gwarem dziecięcych głosów. Jedenaścioro jest jeszcze z rodzicami.
    Dom Wiery i Czesława Makutonowiczów — solidny, okazały, na mocnym wysokim fundamencie.

    Wiera i Czesław Makutonowiczowie Fot. Marian Paluszkiewicz
    Wiera i Czesław Makutonowiczowie Fot. Marian Paluszkiewicz

    Spotyka nas gospodarz domu i zaprasza do mieszkania — czystego, zadbanego, solidnie urządzonego i gdyby nie liczne buciki w przedpokoju starannie i równiutko ustawione na półkach, naprawdę zwątpilibyśmy, czy trafiliśmy pod właściwy adres.
    Czesław — miejscowy, ale był czas, kiedy na naukę z domu rodzinnego wyjechał. Ukończył Kowieński Instytut Politechniczny, wydział elektroniki i jako młody specjalista zaczął pracować w stołecznym zakładzie „Vilma”.
    Tu, w Wilnie, u znajomych poznał Wierę, słuchaczkę Technikum Politechnicznego na Holenderni i kiedy ona miała lat 19, on pięć lat więcej — na ślubnym kobiercu stanęli.

    Jak i wszyscy młodzi, nie mieli łatwego startu. Oboje są z rodzin wielodzietnych. W rodzinie Wiery, która spod Brześcia pochodzi, było sześcioro dzieci. W rodzinie Czesława — pięcioro, ale jedno dziecko umarło, została więc czwórka.
    Zresztą oni prosić nie nawykli od dzieciństwa. Bo i o co by prosić mieli? Byli młodzi, mieli zawody. Co prawda, jeżeli chodzi o Wierę, to niedługo jako księgowa pracowała. Zaczęły się rodzić dzieci. Najpierw Andrzej — dziś 29 lat mający, po roku Emilia, w rodzinie Milką zwana, po dwóch latach Daniel, po kolejnym roku — Julia.

    Po latach przenieśli się do Połukni, gdzie Czesław w gospodarstwie eksperymentalnym „Merkys” nie tylko pracę otrzymał, ale też najpierw dwupokojowe mieszkanie, a kiedy była czwórka dzieci — skromny domek. Co prawda, nie za darmo, musieli go spłacać. Pomogli rodzice Czesława, krewni, trochę pożyczyli i tak młoda wielodzietna rodzina, jak wtedy siebie nazywali, no, bo czwórka dzieci była, przeniosła się do tego domku, który zmieniał się, rozszerzał z latami, udoskonalał.
    Rodzina się zwiększała również.

    Marta, Ania i Joanna chętnie zasiadają przy pianinie Fot. Marian Paluszkiewicz
    Marta, Ania i Joanna chętnie zasiadają przy pianinie Fot. Marian Paluszkiewicz

    Kolejna po Julii była Bożena (24), potem Aneta (23), Miłosz (21), Marek (19), Wiesław (17), Marta (16), Lila (14), Neli (12), Ania (11), Joanna (9) , Łukasz (7). No i najmłodszy — sześcioletni Samuel.
    Boję się poplątać imiona, nawet zapisać jest trudno, dlatego też czasami przepytuję. Widząc to gospodarz żartuje: „A wie pani, nawet dziadkowie pierwszą piątkę przyjęli z takimi też obawami, że imiona poplączą, że nie zapamiętają. A teraz, kiedy mają szesnaścioro wnuków — każde jednakowo kochają, o każdym pamiętają”.

    — Czy jest ciężko?
    — Teraz to już nie — słyszę w odpowiedzi.
    A potem snują się wspomnienia rodziców o tym, jak mieszkali najpierw w wynajmowanym pokoiku, następnie w mieszkaniu dwupokojowym. Dzieci były małe, jedno po drugim — stąd katarki, brzuszki, jak to u dzieci.
    Ale, jak za chwilę usłyszę, nigdy nie pomyśleli, żeby którekolwiek pozbawić życia w łonie matki. Bo kiedy tylko rodzinę założyli, lekarze nie wróżyli im nic dobrego — przepowiadali, że dzieci mieć nie będą.
    Więc jak pan Bóg zesłał pierwsze dziecko, potem drugie, trzecie i kolejne — nie można to było przyjąć inaczej jak dar niebios. Wtedy też postanowili — ile Bóg da, tyle będzie.

    Znajomi, sąsiedzi, początkowo nawet rodzice trochę ze zdziwieniem na nich patrzyli i może po cichu szeptali, że czyżby zwariowali — tyle dzieci w jednej rodzinie.
    „Zresztą my zbytnio nie dziwiliśmy się z takiego stanu rzeczy” — mówi gospodarz. I kontynuuje: „Czasy przecież nie te co dawniej, kiedy na Wileńszczyźnie były liczne rodziny. A dostatnio tu ludzie nie żyli. I wygód nie mieli. Ale dzisiaj ludzie są inni, do wygodniejszego, zasobniejszego życia przyzwyczajeni. Myślą raczej o sobie. A kiedy jest taka rodzina jak na przykład nasza, najpierw trzeba myśleć o każdym dziecku, w samym końcu o sobie”.

    Każdy pracuje w miarę swych sił, nawet mężczyźni, jak trzeba, to i w kuchni Fot. Marian Paluszkiewicz
    Każdy pracuje w miarę swych sił, nawet mężczyźni, jak trzeba, to i w kuchni Fot. Marian Paluszkiewicz

    Ale gdy na twarzy Czesława oraz jego żony rozgaszcza się uśmiech, doskonale wiem, jaką za to mają kompensatę. Jaką miłością są obdarzeni, ileż to rączek ich szyje oplata, tuli się do nich, siada na kolanach.
    Najmłodszy Samuel, mimo że lat ma już sześć, jest ukochanym pupilkiem — na kolanach mamy się ulokował i uważnie słucha opowiadania taty, jak to ich dom rozbudowywał, jak go doskonalił. I jak z werandy szósty pokój zrobił.

    A że tato z zawodu jest inżynierem, zainstalował bardzo oszczędne ogrzewanie, doskonale dom ocieplił.
    „Inni za rok tyle opału zużywają, co ja za 3–4 lata, a proszę się przekonać, że mamy w domu ciepło” — mówi Czesław.
    Rzeczywiście w domu ciepło, czyściutko i gościnnie. Bo oto za chwilę na stole, który nakryła dziewięcioletnia Joanna, pojawiają się faworki (czyli nasze wileńskie chrusty) zrobione przez małą gospodynię pod nadzorem mamy — specjalnie na nasz przyjazd. Tu każde dziecko wie, co ma robić. Nikt nie czeka, że mama talerzyk z jedzeniem do łóżeczka przyniesie.

    Ale przytulić, popieścić Wiera zdąży każdego, bo jak mówi — teraz na co dzień tak ich niewielu zostało. Tylko jedenaścioro.
    Pięcioro już swoje rodziny założyło. Andrzej w Wojdatach mieszka. Emilia w Narwie w Estonii, Daniel i Miłosz w Wilnie, Julia w Olicie (Alytus). Zlatują od czasu do czasu do domu rodzinnego. Ostatni raz spotkali się wszyscy na weselu Julii. Na przyjęciu było prawie 200 osób.
    Czesław widząc moje zdumienie na twarzy wyjaśnia: „Byli tylko najbliżsi: nasze dzieci, ich rodziny, nasi rodzice, bracia, siostry, krewni. No i naszych siedmioro wnucząt. Oczywiście, że wynajęliśmy salę, bo sami nie dalibyśmy rady”.

    W domu rodzinnym w Połukniu Fot. Marian Paluszkiewicz
    W domu rodzinnym w Połukniu Fot. Marian Paluszkiewicz

    A radę dać umieją, bo muszą. Chociaż czasami naprawdę nie jest łatwo. Każde dziecko trzeba nakarmić, ubrać, do szkoły wyprawić. A te wrześniowe wyprawki trzeba rokrocznie dla sześciu, czy też czasami siedmiu dzieci przyszykować. Czasy natomiast bynajmniej nie są łatwe. Do przeszłości należą te lata, kiedy to medale dla matek wielodzietnych przypinano, w prezydiach honorowych zasiadały.
    — Teraz teoretycznie się mówi, że dzieci na Litwie są potrzebne, ale praktycznie jest odwrotnie — mówi Czesław.
    I jak za chwilę się dowiem, nie ma w tym ani krzty przesady. Nawet te skromne zasiłki jakże trudno zdobyć.

    „Ostatnio żona miała wypadek samochodowy, na szczęście została żywa, ale samochód był do niczego. A my bez samochodu nie możemy przecież zostać, bo w rękach nawet zakupów na jeden dzień nie udźwigniesz. Stary samochód nie nadawał się do naprawy. Wykorzystaliśmy wszystkie swoje możliwości, starsze dzieci dorzuciły, krewni pomogli. Kupiliśmy tak zwany nowy, czyli używany samochód. I tu się zaczęło — że zasiłki nam się nie należą, bo samochody kupujemy. Takie to nasze prawo, taką mamy pomoc od państwa. Pomoc idzie tam, gdzie pijacy, nieroby, lenie — ze słusznym rozgoryczeniem mówi gospodarz.
    Nie nawykli więc oczekiwać wsparcia ze strony. Gdy jednak ktoś wyciąga pomocną dłoń, nie odtrącają jej. A tę za życia oferował prezydent Litwy Algirdas Brazauskas, przeznaczając z własnego funduszu 2 000 litów. Na listę darczyńców wpisywała się też władza gminy połukniańskiej oraz rejonu trockiego. Mer tego ostatniego, gdy przyszło im na świat 15. dziecko, gratulacje wsparł kwotą 3 500 tys. litów, potrzebną na zakup nowego pieca do parowego ogrzewania domu.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Muszą i radzą sami. Mają trzy hektary ziemi. Jeden od rodziców Czesława otrzymali, dwa dzierżawili, a po latach dokupili. Mają więc ziemniaki, warzywa, cieplarnię, paszę dla krów. Trzymają wieprze, kury. Czesław więc musi wstać wcześnie, by żonie przed pracą pomóc. Dzieci oczywiście też pomagają, wszyscy. Młodsi — mamie w kuchni.
    Czy ci zazdrośnicy, co to próbują czasami mówić, jak to tym Makutonowiczom dobrze się żyje, obliczyli, ile trzeba im na jeden dzień kartofli (wiadro), ile chleba (bochen) itd., by rodzinę nakarmić.
    Dzięki pracowitości, zaradności gospodarza mają mięso kurze — kupują brojlery, kilka miesięcy tuczą, no i jest stale świeży rosół i świeże mięsko na codziennym stole. Po pokarm dla kur Czesław jedzie do Polski, bo tam taniej, no i tak się kręcą.
    A jak tylko lato nadchodzi, mama wraz z całą gromadą wyrusza do lasu, który jest nie tylko ich żywicielem, ale i sporą podporą finansową. No bo za jagody, grzyby dzieci sobie na szkolne wyprawki zarabiają.

    Czy nikt im nie pomaga? I tak, i nie. Jak nadmieniliśmy powyżej, kilka razy tak zwaną sporadyczną pomoc otrzymali. I za to dzięki. Mało nawet dobrych słów. Za byłej władzy Wiera, która to w bólach i mękach na świat tyle dzieci wydała — byłaby na świeczniku jako „mat’-gieroinia”. Dziś takiego miana na Litwie nie ma. Ostatnie zaszczyty dosięgły ją w roku 2004, kiedy to mocą dekretu czasowo pełniącego wówczas obowiązki prezydenta RL Artūrasa Paulauskasa jej pierś ozdobił medal „Za zasługi dla Litwy”. A w roku 2010 oboje rodzice otrzymali nagrodę II stopnia księcia Giedymina za „krzewienie wysokich wartości moralnych w rodzinie”.
    Mieli też inne chwile wyjątkowe, które trudno zapomnieć. Kiedy o tym mówimy, Czesław przypomina, jak to połuknianie w konsulacie RP w Wilnie otrzymywali Kartę Polaka. Z osiedla przybyło 20 osób. Z nich dziesięcioro Makutonowiczów. Były konsul Stanisław Kargul po wręczeniu Karty podszedł do ojca–bohatera, by jeszcze raz mu dłoń uścisnąć i poprosił: „Czy mogę stanąć z wami do zdjęcia pamiątkowego? Bo to wyjątkowa chwila w mojej pracy jako konsula na Wileńszczyźnie. Tylu patriotów w jednej rodzinie”.
    Gospodarz się uśmiecha na to wspomnienie , a po chwili mówi: „Wie pani, czasami nauczyciele martwią się, że szkół ubywa, że dzieci w nich brakuje. Więc ja zawsze żartuję, że dopóki w Połukniu są Makutonowiczowie, dla naszej miejscowości to nie grozi.
    To tak na wesoło. A w samej rzeczy to łatwo na pewno nie było i nie jest. Najlepiej wie o tym Wiera. Cichutka, skromniutka, szczuplutka jak dziewczynka, bez żadnej absolutnie zmarszczki na twarzy. Bynajmniej nie od wypielęgnowania, ale od tych pocałunków dziecięcych, którymi w ciągu tych wszystkich lat została obdarzona.

    Taka lekcja komputerowa pod okiem starszego brata — to coś wspaniałego Fot. Marian Paluszkiewicz
    Taka lekcja komputerowa pod okiem starszego brata — to coś wspaniałego Fot. Marian Paluszkiewicz

    A ileż to słów serdecznych usłyszała, kiedy przed kilkoma dniami świętowała swoje 50–lecie. Od dzieci i Czesława, z którym w lipcu roku bieżącego 30–lecie wspólnego pożycia obchodzili. Wtedy mogli jeszcze raz się pocieszyć, że ich dzieci dobrą drogą idą, że dążą do wiedzy. I że zrobiona po polsku matura wcale nie jest w tym przeszkodą. Zdecydowana większość dzieci, które już mają świadectwa dojrzałości, bynajmniej na tym nie poprzestała: Emilia ma dyplom Kolegium Medycznego, Daniel ukończył Uniwersytet im. Witolda Wielkiego w Kownie, Julia najpierw ukończyła kolegium, a w roku ubiegłym zdobyła wyższe wykształcenie medyczne na Uniwersytecie Wileńskim, Bożena jest na studiach magisterskich z filologii germańskiej, Aneta ukończyła studia na Wileńskiej Filii Uniwersytetu Białostockiego i obecnie robi magisterkę w Łodzi. Miłosz swoje obowiązki świeżo upieczonego tatusia łączy z nauką w Kolegium Wileńskim, gdzie studiuje też jego brat Marek. Teraz kolej na abiturienta Wiesława, potem — na następne, młodsze wiekiem latorośle.
    Na odchodnym pytam żartobliwie: „Czego życzyć państwu na rok przyszły? Może dziecka?”.
    Pan Czesław żartobliwie też odpowiada: „Ano, w naszej rodzinie jest w drodze dziecko. Ale to już wnuk, jak na razie tylko ósmy…”.

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Syty głodnego nie zrozumie

    Nierówność społeczna na Litwie kłuje w oczy. Na 10 proc. mieszkańców Litwy przypada zaledwie 2 proc. ogólnych dochodów, a na 10 proc. najbogatszych – 28 procent. Kraj nasz znalazł się w sytuacji krytycznej i paradoksalnej, i z każdym rokiem...

    Wzruszający wieczór poświęcony Świętu Niepodległości Polski

    Niecodziennym wydarzeniem w życiu kulturalnym Wilna był wieczór poświęcony Narodowemu Świętu Niepodległości, obchodzonemu corocznie 11 listopada dla upamiętnienia odzyskania po 123 latach przez Polskę niepodległości. Wieczór ten odbył się w Domu Kultury Polskiej w Wilnie. Mogą żałować ci, którzy w...

    Superodważni i uczciwi

    Trudno doprawdy zrozumieć człowieka, który cztery lata widzi niegospodarność, szafowanie pieniędzmi, skorumpowane stosunki między kolegami, widzi... i nic nie robi. Na nic się nie skarży, nie narzeka. Aż dopiero teraz, kiedy z tej „niewoli” się wydostał (a dokładnie wyborcy...

    Zamiast zniczy — piękna obietnica

    Minęły święta, a wraz z nimi cmentarze zajaśniały tysiącem migocących światełek naszej pamięci o tych, co odeszli, co byli dla nas tak bliscy. W przededniu Dnia Wszystkich Świętych Remigijus Šimašius, gospodarz Wilna wraz z liczną świtą urzędników, pracowników odpowiedzialnych za...