Mimo że minęło lat ponad sześćdziesiąt, Helena Kuzborska dokładnie pamięta tę mroźną, pełną zasp śnieżnych zimę, kiedy przyjechała z sąsiedniej Białorusi tu, na Litwę, by nauczać dzieci języka polskiego.
Był to rok 1953, rok historycznego „ocieplenia”, albowiem w tym roku na Litwie zaczęto odradzać polskie szkolnictwo, powstała gazeta w języku ojczystym.
Ale oczywiście najważniejsze były szkoły, a nauczycieli brakowało, dlatego wielu młodych Polaków i Polek zaczynało pracę, bez odpowiedniego przygotowania, ale z ogromnym zapałem energii i wierząc głęboko w swe posłannictwo.
Właśnie posłannictwo. Nieprzypadkowo Stefan Żeromski pokazał w „Siłaczce” przykład poświęcenia wiejskiej nauczycielki chłopskiej społeczności. Poświęcenia aż do zatracenia siebie. Co prawda, w przypadku naszej bohaterki były to już inne czasy, niż bohaterki Żeromskiego, niemniej jednak i w latach sowieckich, ona, jak i jej koledzy, którzy wówczas pracować w polskiej oświacie zaczynali, miała do spełnienia zadanie niesienia „kaganka oświaty” dla wszystkich, kogo uczyła i na pewno jako pierwsza nauczycielka zostawiła swój ślad w młodych duszach i umysłach.
Dlatego też kiedy w ten mroźny dzień lutowy zapukała do pierwszego napotkanego po drodze do Podjeziorek domu, by zapytać, gdzie znajduje się szkoła, sędziwi gospodarze nie tylko że ją przyjęli, nakarmili, drogę pokazali, ale też zaproponowali gościnnie swój dom, by „pani nauczycielka” nie musiała niepotrzebnie błądzić i mieszkania do wynajęcia poszukiwać. Ten dom gościnny państwa Michaliny i Józefa Daukszewiczów żywy jest w jej wspomnieniu, tak samo jak rodzinny, który był w zaścianku Rozalin na terenie obecnej Białorusi.
Tam na świat przyszła, tam naukę rozpoczęła. Co prawda, nie od razu w szkole. Wojna pokrzyżowała jej plany, jak i wszystkich innych dzieci tego pokolenia. Pierwsze litery poznawała w domu, od bliskich, starszego rodzeństwa.
Kiedy wojna się skończyła, utworzono szkołę początkową, ale w języku rosyjskim, bo na Białorusi szkół innych jak w języku białoruskim i rosyjskim nie było, ale kiedy Helenka przyszła od razu do klasy drugiej, też w niej długo nie zagościła.
„Nauczyciel popatrzył, przepytał mnie i oznajmił: „Nie masz co tu w klasie drugiej robić, za dużo wiesz, przeprowadzam cię do klasy trzeciej”. „I w takim błyskawicznym tempie te pierwsze trzy lata przeskoczyłam prawie w pół roku” — przypomina dziś pani Helena.
Do czwartej Helenka poszła do oddalonego o jakieś pięć kilometrów Łyskowa i tam siedem klas ukończyła. A kiedy utworzono szkołę średnią w Mogilowcach — to tam naukę kontynuowała i maturę zdobyła.
Właśnie tu w Mogilowcach dowiedziała się, że w Wilnie utworzono kursy, na które zapraszają młodzież, znającą język polski. W tym czasie na Wileńszczyźnie zaczęto otwierać polskie szkoły, zwłaszcza początkowe, a nauczycieli brakowało. Wszak cała polska inteligencja, która ocalała po niemieckiej eksterminacji i sowieckich wywózkach, wyjechała do Polski. Dlatego w Wilnie przy Instytucie Dokształcania Nauczycieli zorganizowano przyśpieszone kursy nauczycieli i kierowników szkół początkowych. Przyjmowano każdego, kto polski język znał. Czyż taka informacja mogła nie zainteresować! Bo to było podwójne ziszczenie marzeń. Uczyć dzieci, a na domiar w języku ojczystym.
I tak to młoda Helenka wraz z jeszcze dwoma koleżankami — Marysią i Aliną — przyszła wówczas do ówczesnego oddziału „Obłono” mając oczywiście tremę, czy na pewno taka informacja jest prawdziwa i czy zostaną zaaprobowane jako kandydatki do tego szlachetnego zawodu.
Kierowniczka nie tylko że informację potwierdziła, ale okazało się, że kursy już rozpoczęto, druga grupa jeszcze się nie zebrała, a praca czekała. Dzieci trzeba było uczyć i tak to Helena od razu trafiła do rejonu trockiego, by rozpocząć pracę w szkole w Podjeziorkach.
Co to była za praca, trudno nawet dziś wyobrazić. Dzieci z różnych roczników — w te pierwsze lata czasami w ławce wśród pierwszoklasistów siedział prawie jej rówieśnik, mający lat np. siedemnaście. Ona była o dwa lata starsza.
Nie było łatwo też z innego powodu — dzieci, mimo że pochodzące z polskich rodzin, rozmawiały „po prostemu”, trzeba było je uczyć języka ojczystego od podstaw. Ale młoda nauczycielka była tak pełna zapału, że wystarczało ją i na pracę, i na naukę — wstąpiła bowiem od razu na trzeci rok do Szkoły Pedagogicznej w Trokach, którą pomyślnie ukończyła. Myślała też, że dalej uczyć się będzie.
Ale młodość ma swoje prawa. Wszak pani nauczycielka nie tylko dzieci wioskowe uczyła, ale organizowała we wsi przedstawienia, scenki, uczyła polskich piosenek, tańców. Jeździli nawet z takim przygotowanym programem do Trok, gdzie w nagrodę otrzymali patefon.
A co dopiero mówić o imprezach organizowanych na miejscu. Gromadziły one dosłownie całą okoliczną ludność. Młodzi ludzie z sąsiednich wsi przychodzili, by potańczyć, polskich melodii się nauczyć, a starzy — by łzę wzruszenia z tego odrodzenia polskości uronić.
„Były to fantastyczne czasy – przypomina dziś moja rozmówczyni. — Mimo że ludzie nie żyli zamożnie, wiadomo — lata powojenne, ale jakże się garnęli do kultury, piosenek, tańców, książek. Wypożyczali książki w bibliotece, która działała w miejscowym klubie. I właśnie tam pracował mój przyszły mąż, Stanisław Kuzborski” — opowiada.
Nie od razu się pobrali. Helena była młoda, nie śpieszyła z zamęściem. Ale po trzech latach znajomości odbył się ich ślub. Nie taki, jak to chyba sobie w dziewczęcych snach wymarzyła. Tylko po kryjomu, po cichutku. Wszak jako nauczycielka mogłaby stracić pracę… Niemniej jednak był i kościół, i spowiedź. Tak jak wierze chrześcijańskiej uchodzi.
„Wszyscy na pewno we wsi wiedzieli, żeśmy przed ołtarzem uklękli, ale donosicieli nie było. Pracę zachowałam i wierność małżeńską przed ołtarzem ślubowałam. Tak zresztą w tym czasie robili prawie wszyscy moi rodacy” — mówi Kuzborska.
Przyjęcie weselne odbyło w dniach wolnych od pracy z okazji „wielikoj oktiabrskoj” — wspomina dzień swojego wesela Helena Kuzborska. Na przyjęciu zgromadziło się sporo krewnych i znajomych, ale nie było wśród nich najbliższych męża.
Stanisław, jako ośmioletnie dziecko został sierotą. A był najstarszym z trójki dzieci. Całe szczęście, że była babcia, która sieroty wychowała. Jednak, kiedy Stanisław z Heleną się pobrali, babcia miała ponad dziewięćdziesiąt lat i sama już potrzebowała opieki. Dlatego młoda żona, która po weselu przyszła do znajdującego się we wsi Mamowo rodzinnego domu Stanisława, z dnia na dzień została pełnowładną gospodynią. Musiała zadbać o sędziwą staruszkę, wyprawić wesele dla najmłodszej siostry męża, zatroszczyć się o zaniedbany dom i zająć się wychowaniem swojej trojki latorośli.
Najpierw na świat przyszła Lusia – dziś nauczycielka języka polskiego szkoły w Ciechanowiszkach. Kolejno Alina.
„Wyjechała do Polski na czas studiów doktoranckich. Ale okazało się, że tam została na dłużej… — mówi pani Helena. — Dumna z niej jestem, bo pracę doktorską pomyślnie obroniła i pracuje na katedrze filologii germańskiej Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie”.
Najmłodsza z Kuzborszczanek — Irenka. Znana dziennikarka wileńska, redaktor naczelny „Tygodnika Wileńszczyzny”.
Wszystkie chciane, wszystkie oczekiwane, będące powodem dumy matki przez całe życie. Bo, jak dziś mówi „być może mąż w duszy jak i większość zresztą mężczyzn syna oczekiwał, (co prawda doczekał się jednak mężczyzny w naszym rodzie — wnuka Jasia, z którego był szczególnie zadowolony), ale ja nie mogłam się ze swoich dziewczynek nacieszyć. Stale miałam i mam powód do radości — zawsze w szkole słyszałam tylko dobre opinie o nich. Lusia, pilna i pracowita. Alina — złota medalistka, Irenka — srebrna. A jakie wszystkie czułe, kochane i dobre” — ze łzami wzruszenia o swych córkach mówi pani Helena. A po chwili cichutko dodaje: „Tylko dzięki nim wytrwałam tak ciężkie chwile, które mnie nawiedziły”.
Doskonale wiem, że w życiu nie miała łatwo. Mąż był człowiekiem dobrego serca, lecz słabego charakteru, dlatego ona sama w wielu przypadkach musiała być dla dzieci i za ojca, i za matkę. A co dopiero mówić o tej strasznej tragedii, kiedy to przed dziewięciu laty spalił się w Mamowie ich dom rodzinny. Irenka wówczas pracowała w „Kurierze Wileńskim”, dlatego doskonale pamiętam, ile musiała wziąć na siebie ta młoda delikatna kobieta, bo przecież równo po dwóch tygodniach zmarł ich ojciec, czyli mąż pani Heleny, Stanisław Kuzborski.
„Nawdychał się dymu, co dla jego chorych płuc miało zgubny wpływ” — przypomina Irenka. „Tydzień prawie lekarze walczyli o jego życie, ale niestety odszedł do Pana. Mimo tych strasznych chwil, które nas wówczas nawiedziły, dziś z perspektywy lat widzę, że byliśmy jednak obdarzeni Miłosierdziem Najwyższego” – mówi Irenka. „Wszak nasze dzieci — Janek i Basia — bawiły wówczas u dziadków. Były wiosenne ferie. Kiedy wybuchł pożar, dziadek zdążył ich obudzić. Dzieci zostały żywe. A dom…”.
Zamyśla się, a po chwili kontynuuje: „Mama bardzo tragicznie przeżyła to wszystko, przez wiele miesięcy miała ogromne problemy ze zdrowiem, ale, jak sama teraz mówi, my dodałyśmy jej sił, aby dalej żyć”.
Jak dziś przypominają moje rozmówczynie, ile to wówczas dobroci doznały od ludzi — trudno wszystko byłoby wymienić. Zaczynając od pogrzebu. Na pomoc przyszła rodzina spokrewnionej rodziny Dzikiewiczów, w domu której wystawiono trumnę. Bo przecież własnego domu już nie było… I ile dobra potem od życzliwych ludzi — rodziny, sąsiadów, przyjaciół, znajomych, współpracowników doznali.
„Mimo, że w naszej wsi bywało różnie, bo oto kilka lat temu z rąk morderców zginął nasz sąsiad Władysław Dzikiewicz, nie mogę mówić, iż wieś dzisiejsza jest gorsza” — mówi delikatnie pani Helena, w której wspomnieniach i porównaniach raz po raz ożywają wspomnienia z ojczystego Rozalina.
Przez cały czas w Mamowiu, w swej życiowej przystani, była nie tylko nauczycielką, która najpierw w szkole w Podjeziorkach, potem w Połukniu, otwierała świat wiedzy dla kilku pokoleń miejscowych dzieci, ale też człowiekiem, do którego zwracano się o poradę w różnych sytuacjach życiowych: czy to podanie napisać, czy doradzić, jak postąpić w tej lub innej sprawie. Niemniej jednak, kiedy nadeszły czasy zwrotu ziemi (choć ze swoją rodziną nie miała problemów i spadek został podzielony sprawiedliwie pomiędzy wszystkimi) jak bolesną obelgę przyjęła słowo „cudzoziemka”, rzucone pod jej adresem przez byłą uczennicę.
„Słowem można człowiekowi dodać skrzydeł, ale słowem można też zranić… Staram się o tym zawsze pamiętać i wiem, że moje dzieci doskonale tę prawdę życiową znają” — zamyśla się i po chwili dodaje:
„W głębi duszy cieszę się, że mimo wszelkie porażki, które mnie w życiu spotkały, mam dobre dzieci i trójkę bardzo udanych wnuków. Córka Aliny — Ewelina — studiuje ma studiach magisterskich w Akademii Morskiej w Gdyni i pracuje”.
Dzieci Irenki — też już prawie dorosłe. Janek w tym roku ma maturę, a Basia jest uczennicą klasy 11 tego samego co brat Gimnazjum Jana Pawła II w Wilnie.
Basia, mimo bardzo młodego wieku, zasługuje już na pisanie o niej artykułów (co już zresztą miało miejsce). W tym roku zdobyła miano laureata na XXV Olimpiadzie Literatury i Języka Polskiego na Litwie. A w finałowym etapie XLIV Olimpiady Literatury i Języka Polskiego w Warszawie i Konstancinie Barbara Mikulewicz zdobyła drugie miejsce.
Tak to o tym wydarzeniu mówiła „Kurierowi”: „Było trudno, konkurencja, oczywiście – przeogromna. Pisaliśmy prace w ogromnej sali, kiedy zobaczyłam te wszystkie ławki, pomyślałam sobie, że zajęcie jakiegoś miejsca jest po prostu nierealne. Ale się udało”.
Udane wnuczki, wnuk, córki — czego człowiekowi trzeba jeszcze do pełnego szczęścia? Tylko zdrowia. A to, niestety, zawodzi. Zmęczone serce daje znać o sobie. Niemniej jednak, pani Helena, spędzająca od lat wszystkie zimy w przytulnym przestronnym domu Irenki i Waldemara Mikulewiczów, wraz z każdym pierwszym promykiem wiosny, jak ten ptak, zrywa się do lotu. Na lato wraca do Mamowa, gdzie mieszka w niedużym domku, obok którego widnieją już ściany nowego domu. Ale jej wystarczy tego małego, skromnego, bo przecież obok ma znajomych, ziemię, na której, jak tylko zdrowie pozwala, jeszcze coś posadzi, dopatrzy.
„A ludzie, mimo że tak wielu moich dawnych sąsiadów już przeniosło się do lepszego świata – są jak zawsze serdeczni i przyjaźnie ustosunkowani” — mówi.
Mówiąc o sąsiadach, pani Helena przypomina, jak w ostatnich dniach, gdy poczuła się gorzej, zeszły się sąsiadki, aby się nią zaopiekować. Nazajutrz pani Rima znowu wpadła, żeby zapytać, jak się czuje. „Gestów dobroci się nie zapomina” — podkreśla.
Na ścianie jadalnego pokoju w domu córki Irenki – galeria zdjęć rodzinnych. Rozpoczynając od bardzo starych – dziadków, rodziców, poprzez współczesne.
„To zaiste cud, że ocalały od pożaru” — mówi pani Helena, bo tak się złożyło, że doszczętnie spłonęła jedna część domu, a zdjęcia były w segmencie, który stał w drugiej połowie domu mieszkalnego.
„Od gorąca popękały kryształy, a zdjęcia ocalały” — mówią z radością mama i córka. W najbliższym czasie do tej galerii zostanie zapewne dołączone jeszcze jedno — z uroczystości jubileuszowych pani Heleny Kuzborskiej, która w gronie najbliższych najukochańszych osób będzie obchodziła swe 80-lecie.