Około 250 dzieci w wieku od sześciu do piętnastu lat rokrocznie spędza tu czas. Na półkoloniach, które to już przez dwanaście lat co roku w lipcu działają przy wileńskiej parafii św. Jana Bosko.
„Cześć, labas, priwiet…”. Języki tak się przeplatają, że w pierwszej chwili staję zdumiona. Dzieciaki tak szybko rozmawiają, przeskakują z jednego języka na drugi. Nie czują żadnych barier, wręcz odwrotnie, są bardzo mocno połączone byciem tu, na półkoloniach. Jedne są tu tylko pierwszy rok i nieśmiało podnoszą rączki, kiedy animatorka Indrė czyta ich nazwiska, by skierować do odpowiedniego kółka zainteresowań.
Ale większość dobrze wie, w jakim kółku chce uczestniczyć. Spędzają tu takie turnusy, co roku.
Jest jeszcze jedna „grupa” — to animatorzy — uczniowie klas starszych, studenci, pracownicy różnych instytucji, z których sporo osób kiedyś było też uczestnikami tych półkolonii, które mocno się rozrosły z latami, ale bynajmniej nic nie utraciły ze swej atrakcyjności.
Bo i pomyślcie, czy nie jest fantastyczne? Prawie trzy tygodnie gier, zajęć, wycieczek, wypadów, zawodów sportowych. I wszystko to za darmo!
Taki wspaniały i wesoły, a jakże nasycony świat dziecięcej wrzawy panuje co roku latem, w lipcu, w parafii św. Jana Bosko w Lazdynai. Może tu uczęszczać absolutnie każde dziecko — niezależnie z jakiej dzielnicy miasta czy też poza nim mieszka, do jakiej parafii należy, w jakim języku rozmawia, jest wierzące czy też nie.
Pomysł stworzenia takich półkolonii należy do proboszcza tutejszej świątyni Salezjanina Alessandro Barelli, który od lat szesnastu pracuje na Litwie, z nich trzynaście w parafii św. Jana Bosko.
— Takie półkolonie są u nas we Włoszech bardzo popularne, zresztą z racji na to, że jesteśmy Salezjanami, to szczególną uwagę udzielamy pracy z dziećmi. Poprzednie lata pomagał mi w tej pracy ksiądz Jacek Paszenda, teraz mam pomocnika ks. Massimo Bianco, który przed kilkoma dniami wrócił z polską grupą z kolonii w Tveračiai (rej. ignaliński), gdzie mamy swój dom. Ale to już oddzielny i obszerny temat. Pomagają mi też kapłani u nas pracujący – Mykolas Petravičius oraz Ouoc Ky Francis Doan.
Ale najwięcej pomaga sama młodzież, animatorzy, których w tym roku mam ponad dwadzieścia. Bo przecież trzeba każde dziecko czymś zainteresować, tzn. mają być różne kółka. Proszę posłuchać, jak odbywa się u nas takie „skierowanie” — mówi proboszcz.
A więc idziemy wszyscy do kaplicy, gdzie każdy dzień przed rozpoczęciem pracy kolonii sprawdzana jest obecność.
„Bynajmniej nie po to, że ma tu być żelazna dyscyplina, wręcz odwrotnie, u nas jest wolność – uśmiecha się ks. Barelli. — A robimy to po to, by dziecko zarobiło punkty. Jeżeli przyszło w dany dzień na półkolonie — zbiera 5 punktów, jeżeli jest do końca tzn. do godziny 18 (pracę rozpoczynamy o godzinie 14) zbiera drugie tyle. W końcu całego turnusu — a w tym roku ma to być 25 lipca, każdy podsumowuje swoje punkty i będzie mógł za nie „kupić” z bogatego stołu zabawek, niespodzianek wymarzoną dla siebie” — mówi ks. Alessandro.
Zabawy i niespodzianki towarzyszą tu co chwilę. Od samej wyliczanki działających kółek dosłownie głowa się kręci. Taki wybór. Na co się zdecydować?
Może wybrać kółko, gdzie powstają balony wypełnione mąką, potem pięknie dekorowane. A może naukę breakdance? Przenieść się do świata teatru (takie kółko też jest) czy też zrobić korale z makaronu? A tak by się chciało posiąść tajemnicę origami (sztuki składania papieru), kiedy można urzeczywistnić wszystkie papierowe fantazje.
Ks. Alessandro się uśmiecha i mówi:
„W ciągu tych trzech tygodni można wszystko wypróbować. Mamy prawie 20 kółek. Czyli, przez jeden dzień dziecko może pobyć w jednym, a już drugiego dnia w innym kółku. Dziecku niczego nie można narzucać, wszystko ma samo poznawać, powoli, po troszeczkę. Tak samo, jak i wiarę, obcowanie z Jezusem. Wiele dzieci przychodzi do nas nieumiejących nawet znaku krzyża zrobić. Nie chrzczonych, innego wyznania. Najważniejsze, aby dziecko chciało uczestniczyć w tych półkoloniach”.
Bliźniacy Kacper i Rafał Songinowie przyjeżdżają na półkolonie do Lazdynai z Salininkai. Sami?
„Tak — mówią zgodnie. — Czwarty to już rok. Po raz pierwszy zaczęliśmy tu przyjeżdżać, kiedy mieliśmy po lat siedem. A dowiedzieliśmy się, że tu takie kolonie działają od koleżanki. Bardzo nam się tu podoba. Wszystko — i koledzy, i animatorzy, i zabawy, i gry sportowe. Co na dziś wybierzemy? Kółko sportowe, bo tu jest przecież i kosz — i można w siatkówkę zagrać”.
Ugnė Grauslytė, pracuje już jako animator, ale jako dziecko od dziewiątego roku życia sama była rokroczną uczestniczką tych półkolonii. I to, że wybrała studia pedagogiczne związane z wychowaniem początkowym dzieci — to niemały wpływ tego letniego obozu, bo się przekonała, że praca z dziećmi jest to, o czym marzyła.
Pielęgniarka z Turynu (Włochy) Silvia Francescate co roku latem bierze urlop na miesiąc w szpitalu, gdzie pracuje na co dzień i jedzie na Litwę, by w ciągu całego turnusu być z dziećmi. Nauczyła się już nieźle języka litewskiego, a wiele dzieci z zaciekawieniem łapie poszczególne słowa języka włoskiego.
Ten język włoski jakże jest potrzebny dla Tomasza Karazo, który niedawno wrócił z Turynu, miasta, gdzie się narodziło Zgromadzenie Salezjańskie. Był tam jako aspirant i obecnie ma czas prowincjatu. To znaczy, ma podjąć decyzję fundamentalną, czy naprawdę chce zostać Salezjaninem, by swoje dalsze życie połączyć właśnie z tego rodzaju działalnością.
Bo jak sam mówi, właśnie dlatego wybrał Zakon Salezjański, a nie np. seminarium duchowne w Wilnie.
— Ale tu, na miejscu, miałbyś krótszą nieco naukę? — pytam Tomasza.
— Tak, jeżeli się zdecyduję na Turyn, to wyjadę na studia na 10 lat. Oczywiście nie zapomnę o Wilnie, w tym i o tych letnich półkoloniach. Bo przecież sam jako dziesięcioletnie dziecko po raz pierwszy wziąłem w nich udział. Potem ks. Jacek Paszenda zaprosił mię do pomocy jako animatora. No i kolejno sam już mogłem pracować jako animator – piękną polszczyzną mówi przystojny chłopak.
Jak za chwilę się dowiem, w tym roku sam już wystąpił w roli organizatora obozu w Tverečiai. Przed kilkoma dniami wrócił stamtąd i obecnie każdy dzień jest tu z dziećmi i nastolatkami.
„Dla 13-15-latków mamy osobne dodatkowe wycieczki, aby ich zainteresować — mówi ks. Alessandro. — W pierwszym tygodniu działania naszych półkolonii zwiedzili Muzeum Techniki Wojskowej. Najbliższa będzie z przewodnikiem na Górę Giedymina, gdzie się dowiedzą nie tylko o historii baszty, ale też całego grodu. Planujemy także odwiedzić Pałac Władców. To są, jak nadmieniłem, wycieczki dodatkowe dla starszych. Ale wycieczki autokarowe są dla wszystkich” — mówi proboszcz.
Skąd na to mają pieniądze? Wszak doskonale wiem, że półkolonie są bezpłatne i że wszyscy animatorzy, jak też księża pracują za darmo. Ale z autokarem jest przecież inaczej.
„Oczywiście finanse — to najtrudniejszy temat. Pierwszego roku — 2002 – było, jak przypominam, 8-animatorów. Wtedy miałem sponsorów z Włoch. Ale trzeba było myśleć o stałym chociażby minimalnym finansowaniu. Dlatego zdecydowałem się zwrócić do samorządu miasta Wilna. Znajomi mi to odradzali: mówią ty tutaj obcy — przecież jesteś Włochem i nie znasz nikogo, nic nie wskórasz. Byłem jednak uparty. Zwróciłem się i dostałem pierwsze grosiki. W roku 2003 stanąłem do udziału w konkursie samorządowym na finansowanie. Od tego czasu stale otrzymujemy pomoc od miasta. Co prawda, w związku z kryzysem bardzo zmalało finansowanie. W tym roku otrzymałem na trzy tygodnie tylko 2 tysiące. Ale i tak się cieszymy, bo ziarnko do ziarnka… Nie wstydzę się pukać do różnych drzwi, do przedsiębiorców, znajomych z prośbą o wsparcie. Biorę zdjęcia z tych kolonii i pokazuję, że istniejemy, że działamy. Drugi rok proszę rodziców, by dali nam ofiarę na ten cel. Za najmniejszy datek — Bóg zapłać” — mówi ksiądz.
Dalej mam okazję się przekonać, że są bardzo oszczędni i pomysłowi. Na kółkach zajęć używają zbyteczne opakowania kartonowe, czasami dzieci przynoszą flamastry czy też papier z domu albo kawałeczki materiału… Wszystko to jest potrzebne i pod bacznym okiem animatorów powstają prawdziwe arcydzieła zrobione rączkami uczestników półkolonii.
Najdrożej oczywiście kosztują wycieczki. Jeden autokar mniej więcej 1 300-1 500 litów. A jeżeli wyruszają wszyscy — to trzeba dwa autokary. Ale, jak mówi ks. Barelli, najważniejsze to chcieć i pracować. I najważniejsza jest chęć każdego uczestnika. Dziecko nie musi być od początku i aż do końca. Może wyjechać np. na tydzień z rodzicami czy pobyć u dziadków i wrócić, kiedy chce. Musi czuć, że jest tu zawsze oczekiwane.
Czy są tu jakieś wymagania?
„Prawie żadnych — prócz podstawowego: grzeczne zachowanie się. Na szczęście nie mamy z tym prawie kłopotów. A przecież przychodzą do nas dzieci z różnych rodzin. Ale zauważyliście, że kiedy mówi ksiądz czy animator, to dzieci słuchają grzecznie — odpowiada mi ks. Barelli. – Staramy się z nimi modlić też nieco inaczej, modlitwę mamy też w formie zabawy, niedługą. Owszem, pytamy czy chodzą do kościoła, ale bynajmniej nie odtrącamy absolutnie żadnego dziecka.
Bóg do nas przychodzi codziennie. Ale nie wszyscy i nie od razu potrafią dostrzegać Go w tym, co zwyczajne. Naszym zadaniem jest pokazać drogę” — mówi na pożegnanie proboszcz parafii św. Jana Bosko, inicjator tradycyjnych półkolonii letnich. W mieście. Ale, bynajmniej nie na asfalcie…
Kiedy na terenie przykościelnym pojawia się straż ogniowa — to tylko przypadkowi przechodnie z niepokojem się oglądają: czyżby pożar? Ale uczestnicy półkolonii doskonale wiedzą: że nie tylko się dowiedzą jak straż ogniowa działa, ale wypróbują na sobie strumień wody. Wszak temperatura powietrza sięga prawie 30 st. Celsjusza. Czyż może być większa frajda i czy takie dni (a jest to jeden z wielu) da się zapomnieć, by nie przyjść tu równo za rok. W lipcu…
Fot. Marian Paluszkiewicz