Krystyna Adamowicz, dziennikarka
Dzień 8 maja 1945 roku pamiętam z wielu powodów, chociaż pamięć dziecka nie jest doskonała.
Moja Mama spośród mieszkańców naszego podwórza w dzielnicy Nowy Świat (za koleją) pierwsza dowiedziała się o zakończeniu wojny – jedynie w naszym domu było radio i już z piwnicy, gdzie podczas wojny przechowywano, było wniesione do domu.
„Panie Stanisławie – wołała do okna sąsiada, aptekarza Stanisława Rodziewicza.
— Koniec wojny! Kapitulacja! To na pana imieniny taki prezent”.
Sąsiedzi przynieśli do domu Rodziewiczów wszystko, co mieli do zjedzenia. I hulali cały tydzień. Zakończono wspólną zabawę na imieniny Zofii — mojej Mamy. Wspominano później ten tydzień radości jako coś niezwykle wesołego i rodzinnego.
Radość jednak szybko minęła. Już po kilku miesiącach 17-letni mój brat Władek oznajmił Mamie, że zmuszony jest wyjechać do Polski, bo inaczej czekają go „białe niedźwiedzie”.
Dopiero teraz przyznał się, że był łącznikiem w AK. Był rowerzystą, więc wujek Tolek (Antoni Kulnis) nieraz prosił go, by zawiózł tam czy indziej jakąś informację. Mąż mojej Cioci Wiktorii z d. Adamowicz — Antoni Kulnis — był oficerem wojska polskiego, w czasie wojny walczył w szeregach AK, oddziale, który działał nieopodal Turgiel (Mama z nami, dziećmi, chowała się tam od wojny). Z naszej rodziny jego aresztowano jako pierwszego. Osądzono na 10 lat. Przebywał w łagrach na Dalekiej Północy. Ciocia Wicia też została aresztowana. Siedem lat przesiedlenia do Workuty były jej przeznaczeniem. Każdy z nich osobno po śmierci Stalina mógł wyjechać do Polski, bez prawa wjazdu do Wilna. Zamieszkali w Bydgoszczy.
W tym samym 1945 roku poszłam do pierwszej klasy szkoły początkowej nr 16, która znajdowała się na Lipówce mniej więcej w tym miejscu, gdzie dziś znajduje się stadion. Była to polska szkoła, pamiętam, że pracowała z nami bardzo przystojna nauczycielka, którą po pewnym czasie też aresztowano. Po trzech latach nauki tę szkołę początkową przeniesiono naprzeciwko mostu przechodniego, gdzie teraz znajduje się Dworzec Autobusowy i nadano jej numer 3.
Potem była Szkoła Średnia nr 5 na Antokolu. W starszych klasach byli uczniowie, którzy sami brali udział przy wyzwalaniu Wilna i o dniu 8 maja 1945 roku mają własne wspomnienia. Ale to już ich historia…
Czytaj więcej: Głosy podliczone: Krystyna Adamowicz zdobyła tytuł „Polak Roku 2022”!
Nela Mongin, energetyk
Czy pamiętam dzień zakończenia wojny? Oczywiście, jak najbardziej, tak samo, jak z mojej pamięci — a sądzę i każdego, kto ją przeżył — nie zatarły się smutne wspomnienia.
Byłam jeszcze nastolatką, kiedy z wielkim trudem mamie – wilniance — udało się uzyskać pozwolenie na powrót do Wilna, do krewnych.
Był to rok 1941. Ojca mego już dawno nie było, bo w 1931 roku z niewiadomych powodów został aresztowany i rozstrzelany (rehabilitowano go w latach 80.).
Mówiąc o wojnie, to chyba najbardziej zapamiętałam, jak łapano Żydów, jak pędzono do Ponar, a ich mieszkania rabowano. Mama zawieszała okna firankami, abym tej przemocy nie widziała, ale co się przed wścibskim okiem nastolatki schowa?
Przypominam sobie taki fakt, kiedy z synagogi, która znajdowała się przy ulicy Wiłkomierskiej (później ją całkowicie zburzono) wyrzucono talmud i zaczęto go palić na oczach wszystkich, a rabiemu kazano przez tą palącą się księgę skakać. Wiedząc, czym jest talmud — jedna z podstawowych ksiąg dla każdego wyznawcy judaizmu, tego upokorzenia, tego znęcania, nie sposób wykreślić z pamięci.
To tylko kilka szczegółów, a ile ich było w tym okresie…
Tragedia dotknęła także naszą rodzinę.
Pamiętam, jak mama płakała, kiedy jej stryjecznego brata Władysława Fochta złapali i dosłownie z ulicy wywieźli na Sybir.
Miał piękny głos (z zawodu był krawcem) i razem z Bernardem Ładyszem zakładali tu, w Wilnie, zespół muzyczny.
Zawdzięczając swemu talentowi krawieckiemu (bo tam na Syberii szył ubrania nie tylko dla naczalstwa, ale i ich żon) szybko powrócił z zesłania.
Dzień zwycięstwa. Wieść ta była tak oczekiwana, tak wymarzona, że rozeszła się wnet przez „pocztę pantoflową”, chyba o wiele szybciej niż dziś to byłoby przez internet. Każdy powtarzał ją jeden drugiemu.
Był to piękny dzień słoneczny. Doskonale pamiętam, jak z innymi dziewczynkami przybiegłyśmy na Plac Elizy Orzeszkowej. Grała tu muzyka. Tańczono. Radość ogarnęła każdego, nie zważając na wiek, narodowość, wyznanie…
Czytaj więcej: Prezydent Grybauskaitė w Mejszagole: „Jestem dumna z tradycji Wileńszczyzny”
Stanisław Krzywicki, geolog
Zanim zacznę mówić dniu zwycięstwa, najpierw sięgnę wspomnieniami do lat poprzedzających. Do myśli zawartej w książce „Zawsze wierni »Piątce»” autorstwa Krystyny Adamowicz. Do lat szkolnych, kiedy to przebiegała niepisana akcja rusyfikacji.
Kiedy moja klasa przejeżdżała z Ostrobramskiej na Antokol, uczyło się w niej 50 osób. Ukończyło zaś klasę 11 zaledwie 18. Bo było to rezultatem niepisanej akcji rusyfikacji szkoły. Nowa rusycystyka dawała takie kontrolne z rosyjskiego, że większość uczniów nie mogła dać rady i zostawała na drugi rok.
Na próby zrusyfikowania nie trzeba było długo czekać – od roku 1948 zostały w naszej szkole wprowadzone klasy rosyjskie, które po dziesięciu latach już stanowiły większość.
Kiedy wojna się zakończyła, byłem już studentem drugiego roku wydziału geologii na Uniwersytecie Wileńskim.
Nauka w języku litewskim była dosyć skomplikowana, ale ja odpowiadałem, jak umiałem. Słowo polskie, słowo rosyjskie, słowo litewskie. Wykładowcy na szczęście byli wyrozumiali i naukę pomyślnie zakończyłem i te narzucone przez życie języki opanowałem bardzo dobrze. Bo były mi, jak i innym, kto tu pozostał pomocne w pracy. Język polski był w rodzinach, wśród krewnych, znajomych, ale tych w pierwszych latach powojennych było z każdym dniem mniej. Wyjeżdżali do Polski. Mój ojciec był kolejarzem i zapewne w myślach rozważał też możliwość repatriacji. Jednak z ukochanego Wilna nie potrafił wyjechać. Bardzo mu byłem i pozostałem za to wdzięczny. Chociaż na pewno ani im, ani innym nie było łatwo.
Ale z jaką radością właśnie moje pokolenie zakładało zespół „Wilia” (obecnie swoje 60-lecie obchodzący), do którego się włączyłem i tu przyszłą żonę upatrzyłem.
Jak cieszyliśmy się oboje z każdej kolejnej nowo otwartej polskiej szkoły, wciąż rodzących się na Wileńszczyźnie zespołów polskich.
Oczywiście nasza rodzina doznała też okropności tego okresu. Mąż cioci, który dzierżawił wraz z trzema swymi braćmi majątek Dębówka koło Podbrodzia, został wywieziony na Syberię. Rozkułaczono go za cudzą ziemię.
I takie fakty też miały miejsce.
Czytaj więcej: Utrwalić wileńską „Piątkę” w słowie drukowanym